Выбрать главу

Potem dziewczynka dorosła i nastąpił koniec świata. Dalfiny pozrzucały skóry i prze... [skreślone] się w poczwarki, to znaczy w glefy. Wyszły na brzeg. Dziewczynka [skreślone]. On ją poznał i nie zjadł. Ale ją poranił. I dlatego nie zdążyła dostać się do Wrót, do Schronu.

Dalfiny to niebezpieczne stworzenia. W okresie cyklu pływają daleko od brzegu i nie wychodzą na brzeg. Ale gdy następuje koniec świata, stają się larwami glefami i wychodzą na ląd. Dzieci powinny uważać!

OCENA: trzy z plusem

NIESTARANNIE! I myśl, Lido, o czym piszesz.

* * *

W domu powitała ją cicha panika. Cicha, dlatego że wróciła z Rysiukiem. W obecności kolegi z klasy nie bardzo wypadało robić Lidce sceny.

Rysiuk zaszedł, żeby zadzwonić i nawet zdążył burknąć do słuchawki: „Żyję, nic mi się nie stało, jestem u Sotowej”, gdy telefon umilkł, jakby słuchawkę napchano watą. „Teraz jeszcze łączność!” - wycedził przez zęby ojciec Lidki. Rysiuk pożegnał się i ruszył ku drzwiom.

- Igorze, nigdzie nie pójdziesz - odezwała się mama spokojnie. - W najlepszym przypadku zabierze cię jakiś patrol.

- A w najgorszym? - zdziwił się Rysiuk.

Po całym mieszkaniu były porozrzucane rozmaite rzeczy. A na progu stało pięć plecaków - jak na obrazku w podręczniku OP.

- No, wywal wszystko, co tam masz w torbie - odezwał się Timur, brat Lidki do Rysiuka, który nagle jakoś ucichł. - Jeżeli ogłoszą ewakuację...

- Zatokę już zamknięto - stwierdziła Lidka.

- Z pewnością leżą już glefy - zażartował beztroski Timor.

Jana zaczęła płakać. Ojciec ją zbeształ - ale bez gniewu, uczynił to raczej machinalnie.

Telewizor stał włączony, ale migotał szarym bielmem pustego ekranu. Jak się weń długo wpatrywać, można ulec złudzeniu, że po ekranie łażą tysiące drobnych muszek. Lidka odwróciła głowę.

Rysiuk bez słowa wytrząsnął z teczki na podłogę kilka podręczników, aktówkę z zeszytami, dziennik, piórnik i jakieś drobiazgi. Do pustej teczki włożono mu termos, zawinięty w polietylen pakiet z racją żywnościową i apteczkę. Ta wymiana podziałała przygnębiająco na Lidkę - poszła więc do swojego pokoju i włączyła magnetofon - na szczęście baterie jeszcze działały. Zamknąwszy oczy, można było sobie wyobrazić, że nic się nie stało.

- Byłem wczoraj w dwieście piątej - odezwał się Rysiuk.

- Po co? - spytała Lidka bez nadmiernego zainteresowania w głosie.

- Tak sobie... Najpierw było ciekawie... dziewczyny poprzychodziły w tym, co tam która miała... a niektóre prawie bez niczego...

- Bardzo interesujące - wtrąciła Lidka sarkastycznie.

- Owszem... ale potem nażarli się jakiegoś świństwa i zaczęła się rozróba. Ledwo zdążyłem zwiać. Ty z tym Zarudnym... to poważnie, czy tylko tak?

Lidka milczała. Dziwna sprawa... do dziewiątego czerwca zostało wszystkiego siedem i pół miesiąca, a ona irytuje się na tego nudziarza i pajaca Rysiuka. Który zresztą celowo się z nią drażni.

W sąsiednim pokoju zatrzeszczał telewizor. Zapiszczał - i na ten pisk z różnych pomieszczeń zbiegli się Timur z Jana, mama, papa i Lidka z Rysiukiem.

- Drodzy mieszkańcy naszego miasta...

Czyjaś młoda, pociągła twarz. Na poły znajoma - Lidka nigdy nie interesowała się polityką i nie oglądała telewizyjnych wiadomości, ale domyśliła się, że przed kamerą nie siedzi dziennikarz ani lektor.

- Drodzy mieszkańcy naszego miasta, nadzwyczajna sytuacja została opanowana. Prosimy wszystkich o zachowanie spokoju. W stolicy wykryto spisek, wymierzony w prawowity rząd i mający na celu obalenie konstytucyjnego...

„Skąd ja go znam” - zaczęła się zastanawiać Lidka. I prawie w tejże samej chwili usłyszała nad uchem syk Rysiuka:

- Niech go cholera... To przecież...

- Kto? - zapytała lekko podenerwowana.

- Zarudny - odpowiedział ojciec. - Deputowany Zarudny.

Z ekranu patrzył na nich ojciec Sławka.

Rozdział 2

Swietka mieszkała piętro wyżej i była o rok starsza od Lidki. Uczyła się w dwieście piątej i w przeciwieństwie do Lidki miała czas na przesiadywanie w „złym towarzystwie”. Przechodząc obok ławeczki, na której wieczorami zbierało się to właśnie towarzystwo, Lidka spinała się wewnętrznie i pozdrawiała wszystkich najbardziej obojętnym kiwnięciem, na jakie mogła się zdobyć w tej sytuacji.

Podczas ostatnich miesięcy wszystko się zmieniło i nie udało się ukryć tej zmiany. Lidka przestała chodzić na zajęcia pozalekcyjne, co więcej, ośmielała się opuszczać ostatnie lekcje. W liceum czuła się jak karaś na zimnej patelni - niby nie piecze, ale i przyjemne to też nie jest. Lepiej już na ławeczce przed domem...

Ale najważniejsze było to, że ze Swietką można było rozmawiać o dziewiątym czerwca. Swietka nie wybuchała histerycznym śmiechem, dając całą postawą do zrozumienia, jak ją śmieszy głupota Lidki i nie kręciła palcem przy skroni. Swietka zdobywała nawet jakieś nowe wiadomości - okazało się, że istniały całe organizacje poświęcone Ostatniej Apokalipsie. Jakby dwa przeciwstawne nurty - jedni poświęcali ostatek życia na „wyzwolenie duszy”, rzucając picie, palenie opuszczali rodziny i poświęcali się pracy z ludźmi. Inni - przeciwnie, nie zamierzali niczego rzucać, a chcieli po prostu na koniec poużywać sobie życia; sprzedawali mieszkania, a za otrzymane pieniądze organizowali orgie, zabawy, hulanki, kupowali bilety na morskie podróże i w ogóle oddawali się uciechom. Jeżeli idzie o morskie podróże, to Lidka sama chętnie by się w taką wybrała, ale o tym, czym ludzie zajmowali się na orgiach, pojęcie miała dość mętne.

Urodziny Swietki wypadały w niedzielę. Dwudziestego drugiego stycznia - obliczyła Lidka, kierując się starym nawykiem.

Goście zebrali się około pół do ósmej. Chłopaków było sześciu, dziewcząt - razem z Lidką - tyle samo. Najwyraźniej był w tym jakiś zamysł - wypiwszy po lampce mocnego, mętnawego płynu, goście podzielili się na pary - jak w przedszkolu. Miejsce obok Lidki zajął blady, niezdrowo wyglądający dryblas, mniej więcej osiemnastoletni i najwyraźniej krótkowidz, ale wstydzący się noszenia okularów.

Po pierwszym toaście Lidce zakręciło się w głowie i od razu jej ulżyło; nie musiała już o niczym myśleć - a w każdym razie o niczym nieprzyjemnym.

W nowym towarzystwie licealiści nie cieszyli się najmniejszym szacunkiem. Wszyscy goście, oprócz Lidki, byli uczniami szkoły dwieście piątej z młodszej i średniej grupy, a siedzący obok Lidki chłopiec był ze starszej i na dodatek powtarzał rok. Mówiono o nauczycielach - wyjątkowo głupich, paskudnych i prymitywnych typach. Każdy z nich miał jakieś przezwisko. Lidce dość szybko wszystko się pomieszało i nie mogła się zorientować, kto kogo dokąd posłał i kto komu przygrzał linijką. Naiwnie przyznała się do tej nieświadomości - i natychmiast znalazła się w centrum uwagi. Jeden przez drugiego goście zaczęli jej wyjaśniać:

- ...chemica - Decha Przysecha. A matematyczka - Fenia Chrzanowna. A peowiec...

Pozostałe przezwiska nie nadawały się do druku, były jednak śmieszne. Lidka wybuchała końskim śmiechem i głośno powtarzała najbardziej smakowite przezwiska. Z niemałą satysfakcją przymierzała je do licealnej zastępcy, matematyczki i dyrektorzycy; dopiero teraz zrozumiała, jak bardzo nienawidzi całą trójkę. Za ponure gęby na progu muzeum, za patetyczną odżywkę: „W tym świętym dla nas miejscu...” I za to, że jej nie wylali. Niechby ją wydalono ze szkoły... ale nie, zmarszczyli się z pogardą, popatrzyli z obawą na Zarudnego i zostawili. Żeby za każdym razem, wzywając ją do tablicy, sceptycznie zaciskać wargi.