- Czy ty mnie w ogóle słuchasz, Sotowa?
- Do egzaminu jeszcze pół roku - odezwała się Lidka, patrząc w podłogę.
- I myślisz, że to sporo czasu? Że jeszcze zdążysz? „Od poniedziałku wezmę się do roboty”, co?
- Nie - Lidka wzruszyła ramionami i po raz kolejny doznała wrażenia, że kurteczka szkolnego mundurka jest za ciasna i pije ją pod pachami. - Tylko... Co za różnica? Apokalipsa...
Zapadło milczenie, zakłócane tylko cichym, dobiegającym z kąta pomrukiem ogrzewacza.
- I co z tego? - odezwała się zastępica zupełnie innym tonem. - Czy to po raz pierwszy w historii? Czy po tym ma się skończyć życie... Twoje życie, Lido?
- Może i nie po raz pierwszy - odezwała się Lidka sama zdziwiona własną śmiałością. - Ale z pewnością po raz ostatni. Dla wszystkich.
I znów umilkła, nie odrywając wzroku od podłogi.
* * *
Rysiuk zajął pierwsze miejsce w olimpiadzie historycznej i zdobył prawo wstępu na uniwersytet bez egzaminów.
Lidka dostała pałę z pracy kontrolnej i pałę na okres - po raz pierwszy w życiu.
Daremnie myślała, że w ogóle jej to nie ruszy. Bycie złą i zepsutą w pełnym półmroku i papierosowego dymu pokoju, w towarzystwie takich samych wyrzutków, to jedna sprawa. Inna rzecz - odbierać swój dzienniczek na końcu i iść ku nauczycielskiemu stolikowi pod ostrzałem pełnych niedowierzania spojrzeń kolegów i koleżanek. Patrzeć w oczy Michaiłowi Feoktistowoczowi. I wysłuchiwać suchego i krótkiego jak wyrok: „Sotowa - niedostatecznie”.
Podświadomie czekała na drwiny Rysiuka. Albo na gniewne zapytanie: „Odbiło ci, czy co?”
Rysiuk tymczasem się nie odezwał i nawet nie spojrzał na koleżankę z jednej ławki. Jakby w ogóle go nie interesowały dalsze losy najgorszej w klasie uczennicy. Spoglądając tępym wzrokiem przez okno na boisko, gdzie średnia grupa ćwiczyła kręgi na łyżwach, Lidka przypomniała sobie, jak Rysiuk nazywa uczniów dwieście piątej. „Prymitywy” - tak o nich mówił. Jego dzisiejsze milczenie nie było przypadkowe - co więcej, z ławeczki równych Lidka stoczyła się oto na ławeczkę „prymitywów”, co oznaczało, że dotychczasowa kłótliwa z nim przyjaźń skończyła się.
Poczuła gniew. Celowo, choć udając, że nieumyślnie, zrzuciła książkę Rysiuka na podłogę.
Huk był taki, jakby zwaliła na ziemię żeliwne koryto. Cała klasa spojrzała na pierwszą ławkę - a Rysiuk schylił się i znów nie patrząc na Lidkę, podniósł podręcznik i pozbierał rozsypane zakładki.
W wyklinanej dwieście piątej nikt nie wydawał wyroków o ludziach na podstawie ich ocen.
Lidka zagryzła wargi. A tam, wszystko jedno. Dziś dziewiąty grudnia, środa...
Zostało równo pół roku.
* * *
Przed wejściem na stację szybkobieżnego tramwaju ktoś jej wsunął do ręki ulotkę. Z początku uznała, że to zwykła reklamówka albo kolejne ogłoszenie dotyczące „wygodnej pracy” - ale rozwinąwszy ją mechanicznie, aż się potknęła.
Mężczyznę na fotografii poznała od razu, choć ulotka była czarno biała i nie oddawała żółtawego odcienia jego twarzy. Mimo wszystko był to jednak ten sam człowiek - tym bardziej, że w górnej części ulotki wydrukowano surowymi, czarnymi literami: „O czystość duszy”, a w prawym dolnym rogu widać było emblemat - stylizowany wizerunek ogarniętego płomieniami człowieka. „Tak będzie ze wszystkimi”.
- Dziewczynko, co z tobą?
- Nic, nic...
Wydostała się z tłumu. Przylgnęła do mozaikowej ściany, drżały jej kolana.
Nic. Nic... Wie, i to dobrze, że dowiedziała się wcześniej. Zawsze można zdążyć najeść się nasennych środków. Żeby nie zamienić się w tańczącą pochodnię, jak tamten wariat... A może nie był wariatem, może to bohater, wskazujący drogę...
Dziś jest dwudziesty pierwszy grudnia, poniedziałek... Zostało... Ile to zostało?
Usiadła na wąskiej ławeczce - przechodzący ludzie patrzyli na nią z ukosa i ze źle skrywanym zdziwieniem w oczach - i wyciągnęła z teczki dziennik. Każdy dzień zaznaczony był liczbą w kółeczku. Znaczy, dziś dwudziesty pierwszy...Zostało sto osiemdziesiąt dwa dni.
* * *
- Nie odrabiasz zadań, bo ich nie zapisujesz?
Chemica oderwała wzrok od leżącego na stole nauczycielskim dzienniczka Lidki.
- Zadania domowe cię nie obowiązują, Sotowa?
Lidka zamrugała powiekami. Chemica wzięła ze stołu krwiście czerwony długopis i znów pochyliła się nad dzienniczkiem Lidki, ale tym razem już w zupełnie konkretnym celu. Jeszcze przed dwoma miesiącami Lidka ujrzawszy coś takiego, oblałaby się zimnym potem.
Teraz nie przejmowała się już uwagami w dzienniczku.
- A to co takiego? - zapytała ze zdziwieniem chemica, na sekundę zawiesiwszy w powietrzu iskrzący się groźbami długopis.
Na dzisiejszym wtorku zapisano liczbę sto siedemdziesiąt jeden. Na jutrzejszej środzie - sto siedemdziesiąt. Kolejny czwartek miał liczbę sto sześćdziesiąt dziewięć.
- Liczysz dni do egzaminu? - zapytała chemica, sama najprawdopodobniej pojmując głupotę takiego przypuszczenia.
Lidka nie odpowiedziała.
* * *
- Znam takie towarzystwo - oznajmiła Swietka. - Prywatny domek na przedmieściu. Tam się zbierają. Znam jednego chłopaka... mówi, że jak są razem, nie czują strachu. Że koniec świata będzie ostatni i taki sam dla wszystkich. On już sprzedał swój motor. Po cholerę mi teraz, mówi, motocykl...
Swietka przysunęła się bliżej, dławiąc Lidkę bijącym z jej ust zapachem nikotyny:
- A ósmego czerwca, znaczy, w przeddzień, urządzą sobie bal debiutantów. Sami tak go nazywają. Zbiorą się razem, zabawią się, złapią ostatni kajf i po cichutku posną. I wszystko.
Lidka milczała. Splatała i rozplatała palce.
- Pójdę do nich - odezwała się Swietka po pauzie. - Popatrzę, czy jest tam tak pięknie, jak mówi ten nygus. Pójdziesz ze mną?
- Kiedy? - spytała Lida cichutko.
Swietka się zamyśliła:
- No... jutro zmywam się z dwóch ostatnich lekcji. Albo w ogóle nie pójdę do szkoły. Wyśpię się. Gdzieś tak na dwunastą... pasuje?
Lidka kiwnęła głową.
Szatniarka patrzyła na nią podejrzliwym wzrokiem. Lidka ostatnio dość często zabierała swój płaszcz przed końcem lekcji.
I co z tego?!
Przy bramie stały rzędem samochody. Beżowe, zielone i biało-żółte, podobne do woskowych jabłek w śniegu. Wyróżniał się tylko jeden, czarny, podobny do przyczajonej pantery. W tym wozie pracował silnik - z rury wydechowej wydobywała się nitka spalin.
Lidka zwolniła kroku.
W zasadzie chyba od samego początku wiedziała, że nigdzie ze Swietką nie pójdzie. Kumpela trochę poczeka, a potem pójdzie na przedmieście sama; potem będzie jej można coś zełgać. Swietka co prawda nie uwierzy i zupełnie słusznie oskarży przyjaciółkę o tchórzostwo, ale czy to nie wszystko jedno?
Ale jeżeli nie pójdzie dziś ze Swietka, to znaczy w ogóle nie będzie miała co robić. Na siedzenie w parku za zimno, a powrót do domu o tej porze oznacza pakowanie się w awanturę. Wydawałoby się, drobiazg, zwykła domowa awantura, ale mimo wszystko wcale się jej to nie uśmiecha...
Niepokój okazał się tak silny, że niewiele brakło, a wróciłaby do szkoły. Pokornie oddała swój płaszcz szatniarce i usiadła w swojej pierwszej ławce, na oczach całej klasy... czyściutkich, porządnych uczniów, którzy doskonale radzą sobie z nauką. Obok Rysiuka, który jest już prawie studentem. Który wierzy, bałwan, że będzie studentem! Popiołem będzie, a nie studentem, szarym stożkiem pod ruinami gmachu liceum!
A może jednak pójść ze Swietką?