Myron milczał.
– Nie lubię prosić o pomoc. Nie mam zwyczaju polegać na innych. Jednak w tej sytuacji… boję się. Jeszcze nigdy tak się nie bałam. Zżera mnie strach. Dusi. Mój syn jest w niebezpieczeństwie i w żaden sposób nie mogę mu pomóc. Żąda pan dowodu, że nie sfingował porwania? Nie dostarczę go panu. Po prostu wiem swoje. Dlatego proszę: niech pan mi pomoże.
Myron nie bardzo wiedział, jak zareagować. Płynących prosto z serca argumentów Lindy Coldren nie wspierały żadne dowody i fakty, lecz jej cierpienie nie było przez to ani trochę mniej prawdziwe.
– Odwiedzę dom Matthew – rzekł wreszcie. – Zobaczymy, co się wydarzy.
Rozdział 13
Za dnia Green Acres Road robiło jeszcze większe wrażenie. Po obu stronach ulicy rosły trzymetrowe krzewy tak zwarte, że trudno było określić gęstość ich listowia. Myron zatrzymał samochód przed kutą żelazną bramą, podszedł do domofonu, nacisnął guzik i zaczekał. Zauważył kilka kamer. Niektóre się nie ruszały, inne przesuwały się z cichym terkotem w obie strony. Dostrzegł też czujniki ruchu, drut kolczasty i dobermany.
Niezła forteca, pomyślał.
– Słucham – rozległ się przez głośnik głos nieprzystępny jak tutejsze krzewy.
– Dzień dobry. – Myron uśmiechnął się przyjaźnie, ale nie jak akwizytor, do najbliższej kamery. Gadał do kamery. Niczym w Wielkim Bracie.
– Ja do Matthew Squiresa.
Pauza.
– Pańskie nazwisko?
– Myron Bolitar.
– Czy panicz Squires pana oczekuje?
– Nie.
Panicz?!
– A więc nie był pan z nim umówiony?
Umówiony na spotkanie z szesnastolatkiem? Kim był ten dzieciak, drugim Doogiem Howserem?
– Niestety, nie.
– Wolno spytać o cel pańskiej wizyty?
– Chcę porozmawiać z Matthew Squiresem.
– Obawiam się, że nie będzie to możliwe – odparł głos.
– Może mu pan przekazać, że chodzi o Chada Coldrena? Kolejna pauza. Kamery zatańczyły. Myron rozejrzał się.
Wpatrywały się w niego jak wrodzy kosmici, jak nauczyciele na dyżurze w stołówce szkolnej.
– W jakim sensie dotyczy to panicza Coldrena? – spytał głos.
Myron spojrzał w kamerę.
– Można wiedzieć, z kim rozmawiam? – spytał.
Nie dostał odpowiedzi.
– Powinien pan odpowiedzieć: „Jestem wielki i potężny Oz”.
– Przykro mi, proszę pana. Nie wpuszczamy osób nieumówionych. Życzę miłego dnia.
– Chwileczkę! Halo? Halo?
Myron nacisnął guzik. Żadnej reakcji. Naciskał go kilka sekund. Bez skutku. Spojrzał w kamerę i uśmiechnął się do niej milutko jak sympatyczny, nieszkodliwy, prosty, Bogu ducha winny Amerykanin. Wypisz, wymaluj Tom Brokaw. Pomachał dłonią. Nic. Odstąpił kroczek i pozdrowił oko kamery zamaszystym futbolowym wymachem w stylu wielkiego Jacka Kempa. Figa z makiem.
Stał tam jeszcze minutę. Bardzo dziwne. Szesnastolatek pod taką ochroną? Podejrzana sprawa. Nacisnął guzik po raz ostatni. Nikt nie odpowiedział. Spojrzał w kamerę, wsadził kciuki do uszu, pomachał palcami i wywalił język.
Jeśli nie wiesz, jak postąpić, zachowaj się dojrzale.
Z telefonu w samochodzie Myron zadzwonił do znajomego, szeryfa Jake’a Courtera.
– Biuro szeryfa.
– Cześć, Jake, tu Myron.
– O w mordę! Czułem, że nie powinienem przyłazić tu w niedzielę.
– Ranisz mnie, Jack! Ale serio, czy w policji wciąż uchodzisz za wielkiego jajarza?
Jake Courter westchnął ciężko.
– Czego chcesz tym razem? – spytał. – Wpadłem odwalić trochę papierkowej roboty.
– Nie masz chwili wytchnienia dla obrońców prawa i sprawiedliwości.
– A żebyś wiedział. W tym tygodniu wyjeżdżałem do dwunastu wezwań. Zgadnij, ile było w tym fałszywych alarmów włamaniowych.
– Trzynaście.
– Blisko.
Przez ponad dwadzieścia lat Jake Courter, potężny Murzyn, pracował jako policjant w kilku najniebezpieczniejszych miastach w kraju. Nienawidził tej służby i łaknął spokojniejszego życia. W końcu wystąpił z policji i przeniósł się do malowniczego (czytaj: zdominowanego przez białych) Reston w stanie New Jersey. Szukając ciepłej posadki, wystartował w wyborach na szeryfa. Postawił – jak to ujął – na swoją „czerń”, a ponieważ Reston to miasto akademickie (czytaj: liberalne), wygrał w cuglach. „Dzięki poczuciu winy białych” – zwierzył się Myronowi. Uzyskał najwięcej głosów.
– Tęsknisz za ekscytującym życiem w wielkim mieście? – spytał Myron.
– Jak za opryszczką. Dobra, Myron, już mnie oczarowałeś. Urobiłeś w łapach jak plastelinę. Czego chcesz?
– Jestem w Filadelfii na Otwartych Mistrzostwach Stanów.
– W golfie?
– W golfie. Słyszałeś może o niejakim Squiresie?
– Ożeż ty! – zaklął po chwili Jack.
– Co?
– W coś ty się znowu wpakował?
– W nic. Rzecz w tym, że ma dom najeżony dziwnymi zabezpieczeniami…
– A co ty robisz koło jego domu?
– Nic.
– Jasne. Przypadkiem tam przechodziłeś.
– Coś w tym rodzaju.
– Nic w tym rodzaju. – Jake westchnął. – A zresztą co tam, to już nie moja broszka. Squires. Reginald Squires alias Wielki Błękit.
Myron zrobił minę.
– Wielki Błękit?
– Wszyscy gangsterzy mają ksywki. Squires jest znany jako Wielki Błękit. Błękit jak w błękitnej krwi.
– Ach, ci gangsterzy. Szkoda, że nie wyżywają się w uczciwym marketingu.
– Uczciwym marketingu? Nie ma takiego zwierzęcia. W każdym razie Squires ma góry rodzinnej forsy, błękitne wychowanie, wykształcenie i co tylko.
– To dlaczego obraca się w tak podłym towarzystwie?
– Chcesz znać prostą odpowiedź? Bo ten skurwiel to prawdziwy psychol. Uwielbia zadawać ból. Trochę jak Win.
– Win nie czerpie z tego przyjemności.
– Skoro tak twierdzisz.
– Nikomu nie zadaje bólu bez powodu. Robi to, żeby zapobiec złu, wymierzyć złoczyńcom karę et cetera.
– Pewnie, niech ci będzie. Coś dziś taki drażliwy, Myron?
– Mam za sobą długi dzień.
– Jest dopiero dziewiąta rano.
– Czymże jest czas, jeśli nie płodem dwóch wskazówek zegara?
– Skąd ten cytat?
– Znikąd. Wymyśliłem to przed chwilą.
– Przerzuć się na pisanie tekstów na pocztówki.
– Czym się zajmuje Squires, Jake?
– Zdziwić cię? Nie wiem. Nikt tego nie wie na pewno. Narkotykami, prostytucją, tym podobnym szajsem. Tyle że ekskluzywnym. I nie w formie zorganizowanej. Po prostu dla rozrywki, rozumiesz? Wchodzi w coś, co go rajcuje, a potem to rzuca.
– Także w porwania?
– Kurczę, w coś ty się znowu wpakował?
– Spytałem, czy Squires bawi się w porwania.
– Aha. To pytanie czysto hipotetyczne. Z gatunku: „Jeśli niedźwiedź nasra w lesie, gdy nikogo nie ma w pobliżu, czy mimo to jego kupa śmierdzi?”.
– Właśnie. Czy w jego przypadku śmierdzi porwaniem?
– Cholera wie. Ten facet to świr jakich mało. Obraca się w snobistycznych kręgach, chodzi na nudne przyjęcia, żre gówniane frykasy, rży z dennych, nieśmiesznych kawałów, rozmawia z tymi samymi nudziarzami o tych samych bzdetach…
– Widzę, że ich podziwiasz.
– Jakbyś zgadł, przyjacielu. Na pozór mają wszystko. Pieniądze, wielkie domy, eleganckie kluby. Ale są tak kurewsko nudni, że można się zabić. Podejrzewam, że Squires podziela moje zdanie.
– Mhm – mruknął Myron. – A więc Win bardziej cię przeraża.
Jake zaśmiał się.
– Otóż to. Wracając jednak do twojego pytania: nie wiem, czy Squires bawiłby się w porwania. Choć wcale bym się nie zdziwił.