Выбрать главу

Myron podziękował mu, rozłączył się i spojrzał w górę. Nad wierzchołkami krzaków na podobieństwo małych strażników warował rząd co najmniej tuzina kamer.

Co dalej?

Może Chad Coldren obserwował go przez jedną z nich, śmiejąc się do rozpuku. Kto wie, czy on, Myron Bolitar, nie trudził się na darmo. Oczywiście, Linda Coldren przyrzekła zostać jego klientką. Wzbraniał się przed tą myślą, choć nie była mu niemiła. Uśmiechnął się w duchu. Gdyby tak jeszcze udało się pozyskać Tada Crispina…

Hej, Myron – ostrzegł się – chłopak może być w dużym niebezpieczeństwie!

Chyba że, co trudno wykluczyć, ten zaniedbany przez rodziców małolat lub zepsuty smarkacz – jak kto woli – urwał się z domu i zabawia ich kosztem.

Tak czy siak pozostaje kwestia: co dalej?

Powrócił myślami do taśmy wideo z Chadem. Nie omówił z Coldrenami szczegółów, i teraz nurtowały go pytania. Dlaczego właśnie tam? Dlaczego Chad wziął pieniądze z tego konkretnego bankomatu? Skoro uciekł i się ukrywał, potrzebował gotówki. W porządku, to miało sens.

Ale dlaczego podjął ją na Porter Street?

Dlaczego nie w banku bliżej domu? I równie ważne pytanie: co Chad Coldren robił w tamtej dzielnicy? Nie było tam nic. Nawet postoju przy zbiegu autostrad. W sąsiedztwie jedynym lokalem wymagającym gotówki był Zajazd Dworski. Myron jeszcze raz rozważył zachowanie motelier extraordinaire, Stuarta Lipwitza.

Uruchomił silnik. Jeśli coś się za tym kryło, warto było sprawdzić.

Oczywiście Stuart Lipwitz dał jasno do zrozumienia, że nic nie powie. Istniało jednak narzędzie, które winno skłonić go do zmiany decyzji.

Rozdział 14

– Uśmiech, proszę!

Mężczyzna się nie uśmiechnął. Prędko wrzucił wsteczny bieg i wycofał się. Myron wzruszył ramionami i opuścił aparat. Zawieszony na jego szyi, lekko odbijał się od torsu. Nadjechał następny samochód.

– Uśmiech, proszę! – powtórzył Myron, podnosząc aparat. Jeszcze jeden mężczyzna. Jeszcze jeden ponurak. Przed wrzuceniem wstecznego biegu zdążył schylić głowę.

– Jaki wstydliwy! – krzyknął za nim Myron. – Miły widok w tej epoce terroru paparazzich.

Nie czekał długo. Po niespełna pięciu minutach spędzonych na chodniku przed Zajazdem Dworskim dostrzegł, że pędzi ku niemu Stuart Lipwitz. Niezrównany Stu był w pełnym rynsztunku: szarym fraku, szerokim krawacie i z kluczykiem – oznaką recepcjonisty – w klapie. Frak w motelo-burdelu? To jak kierownik sali w barze Burger Kinga. Patrząc, jak nadlatuje, Myron przypomniał sobie odjazdową piosenkę Pink Floydów Halo, halo, halo, jest tam kto?, a zaraz potem Davida Bowiego: Kontrola naziemna do majora Toma.

Ach, lata siedemdziesiąte!

– Ej, panie! – zawołał Lipwitz.

– Cześć, Stu.

Tym razem Stuart Lipwitz się nie uśmiechał.

– To teren prywatny – oświadczył lekko zadyszany. – Muszę prosić, żeby pan natychmiast go opuścił.

– Pan wybaczy, że się z nim nie zgodzę. Stoję na publicznym chodniku. Mam do tego wszelkie prawo.

Stuart Lipwitz zająknął się i z irytacją zatrzepotał rękami. W swoim fraku przypominał trochę nietoperza.

– Ale pan nie może tak tu stać i fotografować mojej klienteli – zaprotestował piskliwie.

– Klienteli? Czy to nowy eufemizm na jebaków?

– Wezwę policję.

– Ooooch, ależ pan mnie nastraszył.

– Pan szkodzi moim interesom.

– A pan moim.

Stuart Lipwitz podparł się pod boki i zrobił groźną minę.

– Ostatni raz grzecznie powtarzam: Niech pan opuści teren.

– To nie było miłe.

– Słucham?

– Powiedział pan, że ostatni raz grzecznie powtarza. I dodał: „Niech pan opuści teren”. A gdzie „proszę”? Gdzie „Raczy pan opuścić teren”? To ma być miłe?

– Rozumiem. – Na twarz Lipwitza wystąpiły krople potu. Na dworze upał, a on paradował we fraku. – Proszę opuścić teren.

– Nie opuszczę. Miło jednak, że dotrzymał pan słowa.

Stuart Lipwitz wziął kilka głębokich oddechów.

– Chce pan uzyskać informację o chłopcu? Tym ze zdjęcia?

– Pewnie.

– Jeśli powiem, czy tu był, odjedzie pan?

– Tak, choć rozstanę się z pańskim przybytkiem z największą przykrością.

– To szantaż, proszę pana.

Myron spojrzał mu w oczy.

– „Szantaż to takie brzydkie słowo”, ale dla uniknięcia banału odpowiem: „Tak jest”.

– Tto… – Lipwitz zająknął się – niezgodne z prawem!

– W przeciwieństwie do prostytucji, handlu narkotykami i innych podejrzanych machinacji, które odchodzą w tej zapchlonej norze.

– Norze?! – Stuart Lipwitz zrobił duże oczy. – To jest Zajazd Dworski, proszą pana. Jesteśmy porządnym…

– Wystarczy, Stu. Muszę cyknąć zdjęcia.

Podjechał następny samochód. Szare volvo combi. Miłe auto dla całej rodziny. Siedząca obok kierowcy, pięćdziesięciolatka w garniturze, dziewczyna ubierała się z pewnością w – znanym bywalczyniom galerii – butiku Dziwki to my.

Myron z uśmiechem nachylił się ku oknu.

– O, wypoczywamy z córeczką? – zdziwił się. Mężczyzna spojrzał na niego jak klasyczny jeleń schwytany w snop świateł samochodu. Młoda prostytutka zaśmiała się głośno.

– Hej, Mel, słyszysz? Bierze mnie za twoją córkę!

Znowu się zaśmiała.

Myron podniósł aparat, a gdy Stuart Lipwitz chciał mu przeszkodzić, odepchnął go wolną ręką.

– Dziś w Zajeździe Dworskim mamy Dzień Pamiątek – wyjaśnił. – Mogę utrwalić wasze zdjęcie na kubku do kawy. Albo na dekoracyjnym talerzu.

Mężczyzna w garniturze wycofał samochód. Po kilku sekundach już ich nie było.

Stuart Lipwitz poczerwieniał. Zacisnął dłonie w pięści.

Myron obserwował go.

– No nie, Stuart…

– Mam wpływowych znajomych – ostrzegł Lipwitz.

– Och! Znowu mnie pan wystraszył.

– Dobrze. Jak pan chce.

Stuart Lipwitz zawrócił na pięcie i z furią ruszył podjazdem. Myron uśmiechnął się. Okazało się, że młodzian jest twardszym orzechem do zgryzienia, niż myślał. Chociaż nie chciał sterczeć tutaj cały dzień, na razie nie miał innych tropów, a zabawa z Niezrównanym Stu go wciągała.

Czekając na kolejnych klientów, zastanawiał się, co zrobi Stu. Na pewno coś desperackiego. Dziesięć minut później podjechało kanarkowe audi, z którego wysiadł wielki Murzyn.

Był parę centymetrów niższy od Myrona, ale zbudowany, że daj Boże zdrowie. Klatę miał szeroką jak ściana do gry w jai alai, nogi jak pnie sekwoi, lecz w przeciwieństwie do typowych osiłków z przerośniętymi mięśniami poruszał się miękko i zręcznie.

Nie wróżyło to nic dobrego.

Przybysz nosił ciemne okulary, hawajską czerwoną koszulę i dżinsowe szorty. Najbardziej rzucały się w oczy jego włosy: rozprostowane, gładko zaczesane, z przedziałkiem z boku, jak na starych zdjęciach Nata Kinga Cole’a.

– To trudne? – zagadnął Myron, wskazując na jego głowę.

– Co? – spytał Murzyn. – Pyta pan o włosy?

Myron skinął głową.

– Utrzymać je takie proste.

– Nie bardzo. Raz w tygodniu odwiedzam starą fryzjernię Raya. Taką z walcem w biało-czerwone pasy i resztą. – Murzyn uśmiechnął się niemal rzewnie. – Ray zajmuje się moją fryzurą. A do tego goli jak marzenie. Z użyciem gorących ręczników itd.

Dla podkreślenia tych słów przejechał dłonią po twarzy.

– Gładziutko – pochwalił Myron.

– Dzięki. Miło słyszeć. Wie pan, jak mnie to odpręża? To, że Ray zajmuje się wyłącznie mną. Najważniejsze to rozładować napięcie.

– Świetna sprawa.

Myron skinął głową.

– Dać panu numer Raya? Wpadnie pan do niego i sam się przekona.