– Co masz na myśli?
– Nie grasz w golfa. Nie masz klientów wśród golfistów. I oto nagle widzę, jak zarzucasz sieci na Tada Crispina, a zaraz potem słyszę, że kręcisz się koło Coldrenów.
– Kto tak powiedział?
– Chodzą takie słuchy. Mam potężne wpływy. Więc co jest grane? Skąd to nagłe zainteresowanie golfem?
– Jestem agentem sportowym, Norm. Reprezentuję sportowców. Golfiści to sportowcy. W jakimś sensie.
– No dobrze, ale o co chodzi z tymi Coldrenami?
– Nie wiem, o co pytasz.
– Jack i Linda to mili ludzie. Ustosunkowani, rozumiesz?
– Nie.
– Lindę Coldren reprezentuje LBA. Nikt nie zrywa kontraktu z LBA. Przecież wiesz. Są za mocni. Jack od dawna nie zdziałał nic, więc mógł sobie darować agentów. Próbuję zatem rozgryźć, skąd ta nagła mięta Coldrenów do ciebie.
– Dlaczego chcesz to rozgryźć?
– Dlaczego?
Norm przyłożył dłoń do piersi.
– Tak, dlaczego ci na tym zależy?
– Dlaczego? – powtórzył Norm, tym razem z niedowierzaniem. – Powiem ci dlaczego. Z powodu ciebie. Wiesz, że cię kocham. Jesteśmy braćmi. Ziomkami. Chcę dla ciebie najlepszego. Skaż mnie Bóg, naprawdę. Zarekomenduję cię każdemu.
– Mhm – mruknął Myron bez większego przekonania. – Więc w czym problem?
Norm wyrzucił ręce w górę.
– A kto mówi o problemie? Czy ja mówię o problemie? Użyłem tego słowa? Pytam z czystej ciekawości. Mam już to w naturze. Jestem ciekawski. Jestem plociuch. Zadaję mnóstwo pytań. Wsadzam nos, gdzie nie trzeba. Taki mam charakter.
– Mhm – powtórzył Myron.
Spojrzał na Esme Fong, która stała za daleko, żeby ich słyszeć. Wzruszyła ramionami. Widać praca dla Norma Zuckermana wymagała częstego wzruszania nimi. Ale Norm już taki miał styl bycia, własny wariant gry w dobrego i złego glinę. Sprawiał wrażenie nieobliczalnego, wręcz nierozsądnego, podczas gdy jego – zawsze młoda, inteligentna, atrakcyjna – asystentka była ostoją spokoju, kołem ratunkowym.
Norm stuknął Myrona łokciem.
– Ładna dziewucha, co? – Wskazał głową Esme. – Zwłaszcza jak na absolwentkę Yale. Widziałeś kiedyś absolwentki Yale? Nie dziw, że nazywają je Buldożkami.
– Ale z ciebie postępowiec, Norm.
– Chromolę postęp. Jestem stary, Myron. Mogę sobie pozwolić na brak taktu. Staremu z gderaniem do twarzy. Zabawny zrzęda, tak się to nazywa. Przy okazji, Esme jest chyba w połowie…
– W połowie?…
– Chinką, Japonką, obojętne. Jest też w połowie biała. Jak myślisz?
– Do widzenia, Norm.
– Rób, co chcesz. Nie dbam o to. Powiedz tylko, jak spiknąłeś się z Coldrenami. Przedstawił cię Win?
– Do widzenia, Norm.
Myron odszedł kawałek, przystając na chwilę, żeby popatrzeć, jak golfista uderza piłkę. Próbował śledzić jej lot. Bez powodzenia. Niemal natychmiast stracił ją z oczu. Nic dziwnego – w końcu malutka kulka pokonuje odległość kilkuset metrów z prędkością ponad stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę – tyle że był tu jedyną osobą nieczerpiącą frajdy z tej uczty dla iście sokolego oka. Wielbiciele golfa. W większości nie są w stanie odczytać znaku zjazdu na międzystanowej autostradzie, za to bez trudu śledzą trajektorię lotu malutkiej piłeczki przez kilka systemów słonecznych.
Nie ma co, golf to dziwny sport.
Na polu roiło się od milczących fanów, choć nazwa „fani” nie była tu właściwa. O niebo lepsze wydawało się słowo „parafianie”. Na polu golfowym panował nastrój czci, wyciszonego, cielęcego podziwu. Przy każdym uderzeniu piłki tłum wpadał w stan bliski orgazmu. Widzowie jęczeli z rozkoszy, zagrzewając piłkę z zapałem uczestników teleturnieju Dobra cena: Leć! Siadaj! Kąsaj! Łap! Gryź! Tocz! Szybciej! Niżej! Wyżej! – niczym bezlitosny instruktor mambo. Ubolewali, gdy znosiło ją znienacka w lewo albo w prawo, martwili się, kiedy gracz, chybiając, „pieścił” dołek, wyrzekali na „miękkie”, „śliskie” i „ośle łączki”, na „ocierki” o „zielonkę”, na „bałwanki” – dołki zaliczane w ośmiu uderzeniach, na piłki konkurentów leżące na linii strzału, na te, które zbaczały z toru, spadały na „rubieże” i „pastwiska”, na „siady” piłek „głębokie”, „trudne”, ‘złe” i „dobre”. Zachwycali się, kiedy zawodnik trafiał w „zielonkę” jednym uderzeniem, „zaliczał drajw”, „walił w punkt”, i patrzyli złym okiem na profana, który twierdził, że tak „smyra” tylko „szpenio”. „Kosmetyczką, Alicjo!” – zżymali się na gracza, gdy uderzona przez niego piłka nie doleciała do dołka. Golfiści stale zagrywali piłki „nie do zagrania”.
Myron pokręcił głową. Każda dyscyplina sportu miała własny żargon, jednakże mowa golfowa była równie niezrozumiała jak suahili. Była rapem bogaczy.
Ale w taki dzień jak dziś – gdy na bezchmurnym niebie świeciło słońce, a letnie powietrze pachniało jak włosy ukochanej – Myron poczuł się bliższy komunii duchowej z golfem. Wyobraził sobie to pole bez widzów, ciszę i spokój, które zwabiają mnichów buddyjskich do pustelni na szczytach gór, skoszoną trawę, tak gęstą i zieloną, że samego Boga skusiłaby do ganiania na bosaka. Nie znaczyło to jednak, że stał się wyznawcą golfa – przeciwnie, pozostał niedowiarkiem zawziętym jak heretyk – niemniej na krótką chwilę dojrzał, co takiego w tej grze usidla i bez reszty zniewala ludzi.
Kiedy dotarł do czternastej zielonki, Jack Coldren szykował się właśnie do uderzenia z odległości czterech i pół metra. Dianę wyjęła palik z dołka. Na prawie wszystkich polach golfowych świata „palik”, czyli tyczkę, wieńczy chorągiewka. Ale nie w Merion. W Merion na jej szczycie wisiał koszyk. Nikt właściwie nie wiedział dlaczego. Win wyskoczył z historią o dawnych szkockich wynalazcach golfa, noszących lunche w koszykach na kijach, które z czasem zaczęto wykorzystywać do oznaczenia dołków, Myronowi jednakże wywód, ten pachniał nie tyle prawdą, co klechdą. W każdym razie członkowie klubu Merion bardzo się szczycili swoimi koszykami na patykach. Golfiarze.
Myron spróbował podejść bliżej Jacka Coldrena, by przekonać się, czy rzeczywiście ma tygrysią „iskrę w oku”. Mimo wczorajszych sporów z Winem świetnie wiedział, jakie nieuchwytne cechy odróżniają wrodzony talent od mistrza. Żądza zwycięstwa. Serce. Wytrwałość. Jego przyjaciel mówił o tych cechach tak, jakby były czymś złym. Nie były. Przeciwnie. Win powinien to wiedzieć najlepiej. Mocno parafrazując i przekręcając znany polityczny cytat: ekstremizm w dążeniu do doskonałości nie jest grzechem.
Jack Coldren minę miał spokojną, beztroską i nieobecną. Najwyraźniej był w transie. Udało mu się odizolować, wcisnąć w próżnię, w której nie ma miejsca dla tłumu, wysokiej nagrody, słynnego pola, następnego dołka, obezwładniającego napięcia, wrogiego konkurenta, odnoszącej sukcesy żony ani porwanego syna. W próżnię ograniczoną do kija, małej piłeczki z wgłębieniami i dołka. Wszystko inne rozmyło się jak sekwencja snu w filmie.
Oto Jack Coldren w stanie czystym. Golfista. Gracz, który chce zwyciężyć. Pożąda zwycięstwa. Myron rozumiał to. Też znajdował się kiedyś w takiej próżni, w jego przypadku złożonej z pomarańczowej piłki i metalowej obręczy – w świecie, z którego nigdy się całkiem nie wyplątał. Czuł się tam dobrze, pod wieloma względami najlepiej. Win nie miał racji. Zwycięstwo nie było nic niewartym celem. Nobilitowało. Jack dostał od życia cięgi. Zmagał się i walczył. Obrywał i cierpiał. A jednak się podźwignął i z dumnie podniesioną głową dążył do powetowania sobie niepowodzeń. Ilu dostaje podobną możliwość? Ilu dostaje szansę wspięcia się choćby na krótko na takie wyżyny, na przeżycie równie wspaniałych chwil? Ilu taka wewnętrzna nieugaszona pasja wypełnia treścią marzenia i rozgrzewa serca?