Выбрать главу

– Postaraj się być jak ona.

– Co za różnica? Wyciska z siebie siódme poty, nie? Zaraz po wejściu do Gospody Parkera w Esperanzę uderzył zaduch – ostry smrodek zaschniętych rzygowin pomieszany z tylko trochę mniej przykrym węchowo odorem niemytych ciał. Zmarszczyła nos i szła dalej. Drewnianą podłogę pokrywały trociny. Z wiszących nad stołem bilardowym brudnych kloszy, udających kopie lamp od Tiffany’ego, padało brudne światło. Mężczyzn, ubranych – by nazwać to jednym słowem – tandetnie, było chyba dwa razy tyle co kobiet. Esperanza rozejrzała się po spelunce.

– Do twojego opisu pasuje tu ze stu chłopa – powiedziała na tyle głośno, żeby Myron usłyszał przez telefon. – To tak jakbym miała odnaleźć implant w klubie ze striptizem.

Wprawdzie Myron wyłączył mikrofon w swojej komórce, lecz gotowa była iść o zakład, że się śmieje. Implant w klubie ze striptizem? Niezłe.

I co teraz?

Gapiono się na nią, ale przywykła do tego. Trzy sekundy później podszedł do niej mężczyzna z długą kędzierzawą brodą, nadziewaną resztkami zaschniętego jadła, uśmiechnął się bezzębnie i bez najmniejszej żenady obejrzał ją od stóp do głów.

– Mam dłuugi giętki język – pochwalił się.

– To fundnij sobie zęby.

Przepchnęła się obok niego, kierując w stronę baru. Chwilę potem doskoczył do niej typ w kowbojskim kapeluszu. Kowbojski kapelusz w Filadelfii?! Co na tym zdjęciu jest nie tak?!

– Hej, ślicznotko, czy my się nie znamy?

Esperanza skinęła głową.

– Nawijaj tak dalej, to może wyskoczę z ciuszków – odparła.

Kowboj zapiał radośnie, jakby w życiu nie słyszał nic równie śmiesznego.

– Nie nawijam, maleńka, serio… – Wtem zawiesił głos. – Ja cię kręcę! – wykrzyknął. – To Mała Pocahontas! Indiańska Księżniczka! Ty jesteś Małą Pocahontas, tak? Nie zaprzeczaj, kochanie. To ty! Nie wierzę!

Myron pewnie dusił się w tej chwili ze śmiechu.

– Miło cię spotkać – odparła. – Serdeczne dzięki za pamięć.

– Ja piórkuję, Bobby, tylko spójrz. To Mała Pocahontas! Pamiętasz? Ta mała seksowna laseczka z WDW.

WDW było oczywiście skrótem od Wspaniałych Dam Wrestlingu.

– Skąd? – spytał drugi mężczyzna, z oczami rozszerzonymi pijanym szczęściem. – Kurka wodna, masz rację! To ona! Naprawdę ona!

– Hej, dzięki za te wspomnienia, panowie, ale…

– Pamiętam, jak walczyłaś z Tatianą Syberyjską Husky. A ty? W mordę, niewiele brakowało, a wybiłbym zbytnikiem okno w sypialni.

Postanowiła zaszufladkować tę ciekawostkę w dziale Szum informacyjny.

Do kontuaru podszedł olbrzymi, przerażająco wielki barman, chyba żywcem wyjęty z rozkładówki „Leather Biker Monthly”. Długowłosy, z wielką szramą i wytatuowanymi, wijącymi się wężami na rękach strzelił oczami w mężczyzn. Puf! Wyparowali. Gdy przeniósł wzrok na Esperanzę, odpłaciła mu równie groźnym spojrzeniem. Żadne nie dało za wygraną.

– A tyś co za jedna, kobieto? – spytał.

– To tak się teraz pyta, co piję?

– Nie.

Nie przestali mierzyć się oczami. Barman oparł na kontuarze potężne wytatuowane łapy.

– Jesteś za ładna na policjantkę. I za ładna, by się szlajać w tej latrynie – powiedział.

– Dzięki. A ty jesteś…

– Hal. Właściciel tej latryny.

– Cześć, Hal.

– Cześć. Czego tu szukasz?

– Koki – odparła.

– Akurat. – Hal pokręcił głową. – Po kokę wpadłabyś do Latynowa. Kupiła od kogoś ze swoich.

Nachylił się w jej stronę. Nic nie mogła poradzić, że się zastanawia, czy Hal pasowałby do Wielkiej Cyndi. Cyndi lubiła dużych motocyklistów.

– Dość tych pierdoł, kochanie. O co biega? Uznała, że czas wyłożyć kawę na ławę.

– Szukam śmiecia imieniem Tito – odparła. – Ksywa Cyc. Chudy, z ogolonym łbem…

– Tak, tak. Może go znam. Za ile?

– Pięćdziesiąt.

Hal prychnął szyderczo.

– Mam ci sprzedać klienta za pięć dych?

– Stówa.

– Półtorej. Piździelec jest mi krewny.

– Stoi – zgodziła się.

– Pokaż kasę.

Esperanza wyjęła z portfela banknoty. Hal sięgnął po nie, ale cofnęła rękę.

– Najpierw towar – zażądała.

– Nie wiem, gdzie komaruje. Wpada tu ze swoimi przydupasami co wieczór, oprócz sobót i śród.

– Dlaczego sobót i śród?

– A skąd mam wiedzieć, kurwa mać? Może chodzą na bingo i sobotnie msze. A może, kiedy im odwali, walą na wyścigi konia i ryczą „Heil, Hitler”. Skąd mam wiedzieć?!

– A jak nazywa się naprawdę?

– Nie wiem.

– Rozejrzała się po barze.

– A któryś z nich wie?

– Nie. Cyc zawsze wpada tu z tymi samymi fiutami i wychodzą razem. Z nikim nie gadają.

– Nie przepadasz za nim.

– Głupi śmieć. Jak oni wszyscy. Kutafony, które wyżywają się na innych za to, że sami są mutantami.

– Więc czemu ich wpuszczasz?

– Bo w przeciwieństwie do nich wiem, że żyjemy w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Możesz robić, co chcesz. Każdy jest pożądany. Czarny, biały, Latynos, żółtek. Nawet takie debilne popaprańce.

Niewiele brakowało, żeby się uśmiechnęła. Zdarza się, że tolerancję odkrywasz w najmniej spodziewanym miejscu.

– To wszystko? – spytała.

– Wszystko. Jest sobota. Przyjdą tu jutro.

– Świetnie. – Esperanza przedarła banknoty na pół.

– Drugie połówki dostaniesz jutro.

Hal zacisnął potężną łapę na jej ręce. Wzrok mu stwardniał.

– Nie cwaniakuj, laluniu – rzekł wolno. – Prosisz się o zbiorowy gwałt? Krzyknę, a w pięć sekund wylądujesz na stole do bilardu. Dawaj półtorej stówki. A kolejną przedrzyj za moje milczenie. Kapujesz?

– Kapuję.

Z sercem bijącym jak szalone wręczyła mu drugie połówki banknotów. Potem zaś przedarła sto dolarów i oddała mu połowę.

– A teraz spadaj stąd, złociutka. W podskokach – poradził. Nie musiał jej dwa razy powtarzać.

Rozdział 20

Nic więcej dziś nie udało się zdziałać. Powrót pod rezydencję Squiresów byłby w najlepszym razie ryzykowny. Myron nie mógł odwiedzić Coldrenów ani się z nimi skontaktować, a wizytę u wdowy po Lloydzie Rennarcie z racji późnej pory też musiał przełożyć. A poza tym – co przesądzało sprawę – czuł się skonany.

Tak więc spędził ten wieczór w domku gościnnym z dwójką najbliższych przyjaciół na świecie. Win, Esperanza i on, w szortach i koszulkach, zanurzeni w puchatych poduszkach zalegali na osobnych kanapach jak zegary z obrazu Dalego. Myron wypił za dużo yoo-hoo, Esperanza za dużo dietetycznej coli, a Win niemal w sam raz lekkiego jasnego piwa Brooklyn (pił wyłącznie takie). Na przegryzkę mieli precle, chipsy i świeżo dostarczoną pizzę. Przy zgaszonych światłach gapili się w telewizor z wielkim ekranem. Win nagrał niedawno kilka odcinków Dziwnej pary. Właśnie oglądali czwarty z kolei. Walorem tego serialu był, zdaniem Myrona, poziom. Ani jednego słabego epizodu, a o ilu serialach da się to powiedzieć?

Myron ugryzł kęs pizzy. Łaknął takiego relaksu. Nie spał od wieków (a ściślej od poznania Coldrenów, czyli od wczoraj). Mózg miał zlasowany, nerwy postrzępione jak zużyta nić do czyszczenia zębów. Przemiło było tak siedzieć z Winem i Esperanzą, niebieskimi od poświaty z telewizora.

– Nieprawda – sprzeciwił się Win.

– W żadnym razie – poparła go Esperanza, przełykając czekoladowe ciasteczko z nadzieniem.

– Mówię wam, Jack Klugman nosi półperuczkę – zapewnił Myron.

– Oscar Madison w życiu nie założyłby tupeciku – oświadczył Win. – Felix, owszem. Ale Oscar? Wykluczone.