– O czym ty mówisz?
– A jeżeli przegra?
– No wiesz, drugie miejsce w mistrzostwach Stanów?! – Norm uniósł dłonie w niebo. – Daj Boże zdrowie! Takie jak dziś rano. Przed tą rundą. Żadnych zysków, ale i żadnych strat.
Esme Fong pokręciła głową.
– Jeżeli Tad teraz przegra, co z tego, że zajmie drugie miejsce. Ważne, że przegra. I to pojedynek z osławionym nieudacznikiem! Z patentowaną ofiarą losu! To gorsze od bankructwa Buffalo Billa.
Norm zbył ją kpiarskim prychnięciem.
– Za bardzo się przejmujesz, Esme – odparł, spuszczając jednak nieco z tonu.
Tłum zaczął się rozchodzić, a Jack Coldren stał nadal, tam gdzie stał, z kijem w rękach. Nie triumfował. Nie poruszył się nawet, kiedy Dianę Hoffman poklepała go po plecach. Mięśnie twarzy znowu mu zwiotczały, oczy stały się szkliste jak nigdy. Sprawiał wrażenie, jakby wysiłek włożony w to jedno uderzenie wyssał z niego całą energię, karmę, siły, wolę życia.
A może w grę wchodził inny czynnik? Coś głębszego? Może w decydującej magicznej chwili olśnienia Jack Coldren pojął, że ten turniej nie jest aż tak ważny. W oczach wszystkich był kimś, kto przed chwilą wykonał najważniejsze uderzenie w życiu. A może we własnych oczach był człowiekiem, który stojąc samotnie, zadaje sobie pytanie, o co ten cały hałas i czy jego syn jeszcze żyje.
Na brzegu zielonki pojawiła się Linda Coldren. Siląc się na entuzjazm, ruszyła w stronę męża i z obowiązku cmoknęła go w policzek. Ekipy telewizyjne podążyły za nią. Rozległ się trzask aparatów z teleobiektywami, zamigotały flesze. Do Coldrenów podszedł sprawozdawca sportowy z mikrofonem w ręku. Uśmiechnęli się.
Ale za uśmiechem Lindy kryła się obawa, a za uśmiechem Jacka autentyczny strach.
Rozdział 22
Pomysł wyszedł od Esperanzy.
– Wdowa po Lloydzie Rennarcie ma na imię Francine. Jest artystką – powiedziała.
– Jaką?
– Nie wiem. Maluje, rzeźbi, co za różnica??
– Spytałem z ciekawości. Mów.
– Zadzwoniłam do niej i przedstawiłam cię jako reportera „Coastal Star”. To lokalna gazeta wychodząca w Spring Lake. Przygotowujesz cykl artykułów o stylu życia miejscowych artystów.
Myron skinął głową. Plan wydawał się dobry. Niewielu rezygnuje z szansy udzielenia autoreklamiarskiego wywiadu.
Win zdążył zadbać o wstawienie nowych szyb w jego taurusie. Jeden Bóg wie, jak tego dokonał. Bogaci to inny gatunek ludzi.
Jazda zabrała Myronowi około dwóch godzin. Dochodziła ósma. Niedziela wieczór. Jutro Linda i Jack Coldrenowie mieli dostarczyć okup. Jak? W umówionym miejscu publicznym? Przez posłańca? Po raz kolejny Myron zadawał sobie pytanie o ich stosunki w rodzinie. Wyjął zdjęcie Chada. Wyobraził sobie jego młodą, beztroską twarz w chwili, gdy odcięto mu palec. Czym porywacz to zrobił? Ostrym nożem, tasakiem, siekierą, piłą, czymś innym?
Czy to bardzo bolało?
Francine Rennart mieszkała nie w Spring Lake, ale w Spring Lake Heights. Duża różnica. Spring Lake, piękne nadmorskie miasto, leżało nad Atlantykiem. Było tam mnóstwo słońca, bardzo mało przestępstw i na lekarstwo mniejszości etnicznych, co miało pewien minus. Oznaczało bowiem, że w tym bogatym, zwanym Riwierą Irlandzką mieście brak dobrych restauracji. Że jest to kulinarna pustynia. Za haute cuisine uchodziły tam dania podawane nie w koszyczkach dla smakoszy, tylko na zwykłych talerzach. Gdy zapragnąłeś egzotyki, jechałeś do chińskiej garkuchni zjadłem na wynos, w której eklektycznym menu były tak rzadkie frykasy, jak kurczak chow mein i – dla wyjątkowych śmiałków – kurczak lo mein. Na tym właśnie polegał minus części z tych miast. Brakowało im garstki Żydów, gejów, szczypty pikanterii, malowniczości, paru ciekawych lokali.
Jeśli Spring Lake wyglądało jak wyjęte ze starego filmu, to Spring Lake Heights jak jego ubogi krewny. Nie było tam slumsów, nic z tych rzeczy. Rennartowie mieszkali w typowej amerykańskiej dzielnicy podmiejskich monotonnych domków – kompromisie pomiędzy osiedlem barakowozów i osiedlem jednopiętrowców circa 1967.
Myron zapukał. Siatkowe drzwi otworzyła mu kobieta – domyślił się, że Francine Rennart – której uśmiech tonął w cieniu wydatnego nosa. Jej faliste, ciemno-rude, niesforne włosy wyglądały tak, jakby przed chwilą wyjęła z nich lokówki i nie zdążyła rozczesać.
– Dobry wieczór – przywitał się.
– Pan pewnie z „Coastal Star”.
– Tak jest. – Wyciągnął rękę. – Jestem Bernie Worley. Łowca sensacji Bolitar pod płaszczykiem.
– Świetnie pan trafił – ucieszyła się Francine. – Mam nową ekspozycję.
Mebli w salonie nie pokrywał plastik, choć powinien. Prócz zielonej kanapy stał tam najprawdziwszy Barcalounger, fotel wypoczynkowy z rozdarciami zaklejonymi taśmą izolacyjną, i konsola telewizyjna zwieńczona anteną pokojową, tak zwanymi uszami królika. Jedną ze ścian przystrajały talerze dla kolekcjonerów, takie jak z reklamy, którą Myron widział kiedyś w magazynie „Paradę”.
– Pracownia jest z tyłu – wyjaśniła gospodyni. Wprowadziła go do przybudówki obok kuchni – bardzo skąpo umeblowanego dużego pomieszczenia z białymi ścianami i kanapą pośrodku, z opartym o nią krzesłem i zrolowanym dywanem. Na kanapie, z której sterczała sprężyna, udrapowano coś podobnego do koca zdobnego w trójkątny wzorek. Ścian w głębi pilnowały cztery łazienkowe kosze na śmieci. Myron domyślił się, że pewnie przecieka dach. Czekał, aż Francine Rennart poprosi go, żeby usiadł. Nie poprosiła.
– I co pan na to? – spytała, stojąc w progu. Uśmiechnął się, zbity z pantałyku, nie na tyle głupi, żeby spytać „Na co”?, ale nie dość łebski, by połapać się, o co jej chodzi. Zastygł więc jak prezenter telewizyjny czekający z uśmiechem na wejście reklamy.
– Podoba się panu?
– Mhm – odparł, wciąż się uśmiechając.
– Wiem, że nie do każdego to przemawia.
– Hhm.
Błyskotliwa riposta łowcy sensacji Bolitara. Przyglądała się chwilę jego twarzy. Zachował idiotyczny uśmiech.
– Nic pan nie wie o sztuce instalacji, co? Wzruszył ramionami.
– Rozszyfrowała mnie pani – przyznał, szybko zmieniając front. – Szczerze mówiąc, nie pisuję zwykle dużych tekstów. Jestem dziennikarzem sportowym. To moja broszka. – Broszka! Zna się ten żurnalistyczny żargon. – Tanya, moja szefowa, potrzebowała kogoś do artykułu o stylu życia. Kiedy więc Jennifer zadzwoniła, że jest chora, zadanie to, cóż, spadło na mnie. Chodzi o rzecz o różnych tutejszych artystach: malarzach, rzeźbiarzach… – Urwał, bo wyczerpała mu się inwencja. – Ale może pani sama mnie oświeci, czym się zajmuje.
– Moja sztuka to pomysły realizowane w otaczającej mnie przestrzeni. Polega na tworzeniu nastroju.
– Rozumiem.
Skinął głową.
– Nie jest to sztuka per se, sztuka w sensie klasycznym. Wykracza poza nią. Jest kolejnym krokiem na drodze artystycznej ewolucji.
– Rozumiem.
Myron powtórnie skinął głową.
– Nic w tej ekspozycji nie jest przypadkowe. Ustawienie kanapy. Faktura dywanu. Kolor ścian. To, w jaki sposób słońce wpada przez okna. Wspólnie tworzą one określoną atmosferę.
O rany.
– A jak takie coś się sprzedaje? – spytał Myron, wskazując na jej… dzieło sztuki.
– Nie jest na sprzedaż – odparła, marszcząc brwi.
– Jak to?
– W sztuce nie chodzi o pieniądze, panie Worley. Prawdziwi artyści nie wystawiają rachunków za swe prace. Tak robią tylko wyrobnicy.
Jasne, tacy jak Michał Anioł i Leonardo da Vinci.
– A co pani z tym robi? – spytał Myron. – Pozostawia ten pokój tak jak teraz?
– Nie. Wciąż go zmieniam. Wystawiam inne rzeczy. Tworzę coś nowego.