Выбрать главу

I tak dotarliśmy do czerwonych zboczy wielkiego, południowego łańcucha gór i wspięliśmy się tak wysoko, że powietrze stało się rzadkie, a rośliny karłowate. Na wyniosłej turni ujrzeliśmy ogromne gniazdo, a w nim coś, co w pierwszej chwili wzięłam za monstrualnego ptaka, gdyż pokryte było piórami. Stworzenie podniosło się widząc, że się zbliżamy, rozpostarło skrzydła i — patrzcie tylko — okazało się koniem.

— Peg! — zawołał błękitny chłopiec. — Potrzebujemy od ciebie informacji. Czego chcesz w zamian?

Peg wzbiła się w powietrze, krążyła przez chwilę, aż wreszcie opadła na ziemię i złożyła skrzydła. Białe pióra pokrywały całe jej ciało tak, że spośród nich wystawały tylko nogi, głowa i ogon. Przy czym ogon również był upierzony, dzięki czemu mogła sterować nim w czasie lotu. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że zobaczę kiedyś tak ogromne skrzydła! Peg zarżała, kierując pysk ku gniazdu.

— Niech się spełni twe życzenie, twego gniazda ulepszenie — wyrecytował śpiewnie, tak jak przedtem.

Dostrzegłam wówczas coś, co wcześniej umknęło mojej uwadze: pozostały pewnie po żniwach stos łodyg zbyt długich i twardych, by pociąć je na paszę. Peg podeszła, tak jakby ona również dopiero teraz je zobaczyła, i z zadowoleniem szarpnęła zębami jedno z pnączy. Był to idealny materiał na gniazdo. Znowu zarżała.

— Mówi, że Śnieżny Koń zmierza ku swojej kryjówce w Śnieżnych Górach i dotrze tam jutro o świcie — oznajmił chłopiec. — Oznacza to dla nas ponad dzień jazdy; będziemy musieli zatrzymać się gdzieś na noc.

— A więc rozumiesz mowę koni? — spytałam pomna jego wcześniejszej rozmowy z ogierem. Tak mało wtedy pojmowałam!

Skinął głową.

— Jak mógłbym kochać konie i nie rozmawiać z nimi? Czyż może być lepszy towarzysz od konia? — Oczywiście nie mogłam temu zaprzeczyć.

Wsiedliśmy na nasze wierzchowce i ruszyliśmy na północ. Mijało właśnie południe, a przed nami była daleka droga. Skręciliśmy na północny zachód, kierując się ku białemu grzbietowi gór. Po drodze napotkaliśmy zagajnik jabłoni i zatrzymaliśmy się w nim na godzinę, pożywiając się — i my, i nasze rumaki — smakowitymi jabłkami. Hinny jadła mi z ręki. Bardzo chciałam, by została na zawsze moja, ale wiedziałam, że to niemożliwe. Nie żałowałam wcale, że poszukiwania się tak przeciągają; oczywiście pragnęłam odzyskać Śnieżynkę, ale chciałam też jak najdłużej być z Hinny i poznać jak największą część magicznej głuszy Phaze.

Zatrzymaliśmy się znowu wczesnym popołudniem, by nasze wierzchowce mogły wypocząć i najeść się. Błękitny chłopiec znalazł maliny rosnące na zboczu, strumień ze zdumiewająco smaczną wodą i trochę dojrzałego ziarna. Zebrał suche drewno i rozpalił małe ognisko; w torbie przy siodle miał garnek. Gotowaliśmy ziarno, dopóki nie zmiękło. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy, że wytwarzał rzeczy przy pomocy magii; nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógłby być Adeptem. W końcu był to tylko chłopiec!

Wyciągnął kolejny przedmiot z torby przy siodle — dziwne, miał torbę, ale przecież nie miał siodła. Była to jakaś tkanina, z której uformował dla mnie osłonę przy ogniu. Położyłam się spać, czując się najzupełniej bezpieczna; dzikie zwierzęta boją się zazwyczaj ognia, a do tego obok mnie pasły się dwa konie.

Lecz o zmierzchu, gdy już zasypiałam, otworzyły się ukryte drzwiczki w ziemi i rzuciły się na mnie małe, płomiennookie potworki. Były to gobliny, o dużych głowach i stopach, zajadłe, kochające smak ludzkiego mięsa. Ogień ich nie przerażał, gdyż korzystały z niego w swych podziemnych włościach. Krzyknęłam.

Hinny trzymała się blisko mnie, gdyż zostałam powierzona jej pieczy. Teraz dopiero zobaczyłam, co to oznacza. Zaatakowała z kwikiem, uderzając kopytami jak maczugą, a każdy jej cios miażdżył głowę goblina, podczas gdy ja kuliłam się ze strachu obok ogniska. Gobliny walczyły z nią, gdyż cenią sobie mięso końskie prawie tak wysoko jak ludzkie. Wdrapywały się po jej ogonie, czepiały grzywy, próbowały chwytać za nogi. Było ich całe mrowie. Zobaczyłam, jak jeden z nich, siedząc na głowie Hinny otwiera żabią paszczękę i usiłuje ścisnąć ostrymi, krokodylowymi zębami jej słodkie, delikatne, szare ucho. Zerwałam się wtedy na nogi, zacisnęłam ręce na niekształtnym, szczurzym ciałku i zrzuciłam bestyjkę z grzbietu kłaczki.

Nagle pojawił się błękitny ogier, grunt zadrżał pod jego kopytami. Jego bojowe rżenie prawie zerwało mi włosy z głowy; przywarłam w panice do ziemi, choć wiedziałam, że to nie ja jestem jego przeciwnikiem. Gobliny wpadły w panikę i rzuciły się do ucieczki, a ogier je ścigał. Każde uderzenie kopyta odrzucało zgruchotane ciało jakiegoś goblina na dwadzieścia stóp w migocącą ciemność, gdzie upadało niczym gruda błota. Oczy ogiera płonęły błękitnym ogniem, podmuch wydobywający się z jego nozdrzy miał siłę huraganu, a potężne muskuły tańczyły pod lśniącą skórą, gdy skakał, kopał i atakował. Po chwili ostatni żywy goblin zniknął w głębi ziemi, zatrzaskując szczelnie drzwiczki. Ogier walił w nie kopytami, dopóki nie zmieniły się w ruinę. Wiele dni upłynie, zanim gobliny będą mogły z nich znowu skorzystać.

Wyczerpana, osunęłam się na ziemię. Nigdy w życiu tak się nie bałam, może tylko w czasie przygody z trollami. Gobliny nigdy nie pojawiały się w ludzkich wioskach.

Hinny podeszła i trąciła mnie pyskiem. Poczułam wstyd, że pozwoliłam jej walczyć samej, podczas gdy ja nic nie robiłam. Lecz błękitny chłopiec powiedział:

— Hinny dziękuje ci za to, że uwolniłaś jej uszy od zębów goblina. Docenia odwagę, którą wykazałaś, bo wie, jak przerażające są gobliny dla młodych dziewcząt. — Poczułam się lepiej, choć wcale nie byłam dumna z siebie, i obiecałam sobie, że będę odważniejsza w przyszłości. Przesunęłam palcami po sińcach, zadrapaniach i ugryzieniach na ciele Hinny, pragnąc usunąć ból i pomóc im się zagoić. Klacz trącała mnie aksamitnym nosem i wszystko było już dobrze.

Gobliny nie pojawiły się więcej — nic dziwnego — po tym, jak zakosztowały gniewu błękitnego ogiera. Bezpiecznie spałam aż do świtu. Błękitny chłopiec obudził się przede mną i znalazł, nie wiadomo gdzie, dojrzałe gruszki. Po posiłku dosiedliśmy wierzchowców i ruszyliśmy w drogę. Bałam się, że będę obolała po całym dniu jazdy, lecz krok Hinny był tak łagodny, że w ogóle nie ucierpiałam. Ciekawiło mnie bardzo, jaki chód ma skrzydlaty rumak; jaki może być rytm kopyt poruszających się w powietrzu.

We właściwym czasie dotarliśmy do Śnieżnych Gór, tworzących północną granicę naszej ziemi i wdrapaliśmy się na ich podnóże. Droga stawała się coraz bardziej stroma i trudna, gdy przekraczaliśmy kolejne grzbiety. Krok Hinny stał się nierówny, gdy z wysiłkiem, choć szybko, niosła mnie coraz dalej, i nawet błękitny ogier zaczął się pocić, a jego nozdrza rozdymały się, pulsując ze zmęczenia. Wdrapywaliśmy się na zbocza, których wolałabym nie pokonywać nawet pieszo, i powoli zbliżaliśmy się do głównego grzbietu gór. Powietrze ochłodziło się i zerwał się wiatr. Otuliłam się szczelniej płaszczem, drżąc z zimna. Błękitny chłopak spojrzał na mnie.

— Czy mogę mówić śmiało? — spytał melodyjnym głosem. — Już cię słońce ogrzało.

— Tak, ogrzało — zgodziłam się bohatersko, gdyż wiedziałam, że jeśli przerwiemy poszukiwania, to już nigdy nie odnajdę Śnieżynki i do końca życia będę sobie wyrzucać to zaniedbanie. Lecz, co dziwniejsze, przestałam nagle czuć chłód, tak jakby moje ubranie zaczęło chronić mnie przed zimnem dwa razy bardziej niż przedtem. Była to, oczywiście, sprawka jego magii, ale wtedy nie zwróciłam na to uwagi. Byłam taka młoda i naiwna.