— Nie lituj się nade mną — odparł ponuro. — Tej nocy z młodzieńca stałem się magiem. Zrozumiałem, że tylko magia może przywrócić równowagę i… — rozłożył dłonie — spójrz, co zrobiłem.
Uniosłam głowę i zobaczyłam, jak jego sobowtór podnosi ręce, i usłyszałam cichą, śpiewną deklamację, lecz nie rozpoznawałam słów. Nagle pojawił się ognisty krąg i otoczył wioskę, buchnęły płomienie. Magiczny ogień, gorący i nienasycony. Płomienie przesuwały się do środka, a błękitny chłopiec patrzył. Pewnie układał i doskonalił to straszliwe zaklęcie podczas bezsennych godzin spędzonych w kryjówce. Zapaliły się kryte słomą chaty na brzegu wsi. Trolle obudziły się i miotały w płomieniach, przerażone, lecz uciec mogły tylko do środka wsi. A ogień ścigał je niczym głodny demon.
Teraz to trolle bełkotały w panice, lecz nie było dla nich ucieczki, gdy zebrały się na centralnym placu, kryjąc twarze, plecami zwrócone do ognia. Płomienie zbliżały się nieuchronnie, skazując trolle najpierw na tortury, a potem na śmierć. I gdyby nie obraz rozdartej kobiety i dziecka pozbawionego głowy, pożałowałabym ich. Lecz nie ma litości dla tych, którzy nikomu jej nie okazali. Trolle walczyły między sobą o miejsce we wciąż zawężającym się kręgu, nie okazując swym towarzyszom najmniejszych oznak współczucia, kierując się wyłącznie egoizmem.
W końcu straszliwy ogień wypalił się, a jego magia pożarła tak ciała, jak i drewno. Pozostały tylko popioły i kopce. Wszystkie trolle zginęły. Lecz… nagle coś poruszyło się w jednym z kopców i wygrzebał się z niego mały troll, ukryty tam pewnie przez matkę, dzięki której ocalał. Rozejrzał się wokoło i rozpłakał, przerażony światłem dnia.
Dostrzegł go błękitny chłopiec, lecz zrozumiawszy, że malec nie mógł nikogo zabić, rzucił zaklęcie mroku, którym okrył trolla, i pozwolił mu uciec.
— Jesteś taki jak ja — powiedział. Odwrócił się plecami do tego, co tak niedawno było jego domem, i odszedł.
Muzyka umilkła i wizja rozpłynęła się. Spojrzałam na błękitnego chłopca. Obnażył przede mną drugi ze swych darów: moc. Nie rozumiałam jednak wtedy, lub też nie chciałam zrozumieć, znaczenia tej śmiertelnie groźnej siły.
— Ty… ty jesteś taki sam! — zawołałam. — Nie zmieniłeś się wcale, nie urosłeś! A wioskę spalono przed dziesięciu laty! Jak…
— Miałem siedemnaście lat — odparł.
— A teraz… dwadzieścia siedem? — spytałam, pojmując nagle prawdę. — Sądziłam, że dwanaście!
— Nie bardzo urosłem — uśmiechnął się.
Był starszy ode mnie, a ja myślałam, że jest dzieckiem. To nie dwunastoletni chłopiec, a dorosły mężczyzna.
— Ja… ja… — zaczęłam zakłopotana.
— Pytałaś, jak ktoś w moim wieku może tak dobrze grać — przypomniał.
— Tak było — przyznałam ze skruchą. Teraz, gdy żart obrócony został przeciwko mnie, poczułam się lepiej.
Błękitny chłopiec — nie, błękitny mężczyzna — zawołał nasze konie i ruszyliśmy w drogę. Jechaliśmy szybko i następnego dnia ujrzeliśmy moją wioskę. Bałam się trochę, że zobaczę tylko dymiące ruiny, lecz była to tylko głupia gra wyobraźni pobudzonej straszliwą wizją. Rodzice wybiegli na moje powitanie, a Śnieżynka została zwrócona matce i wszystko skończyło się dobrze.
Wtedy błękitny pan zwrócił się do swego ogiera: „Idź i usłuż Hinny. Umowa została dotrzymana”. I ogier oddalił się z Hinny do lasu. Klacz była podniecona — pewnie miała ruję, od chwili gdy po raz pierwszy ujrzała błękitnego ogiera. Ucieszył mnie ten widok. Będzie miała źrebaka, na którego tak ciężko zapracowała.
Ojciec popatrzył za nimi.
— Co za ogier! Co za klacz! — powtarzał. — Ich źrebię niepodobne będzie do żadnego z naszych zwierząt.
Błękitny człowiek wzruszył ramionami.
— Pani, gdybyś kiedykolwiek mnie potrzebowała, zawołaj tylko: „Błękitny Panie, przyjdź na żądanie”. — I odwrócił się do mego ojca, myśląc, że jestem zaabsorbowana pocieszaniem zapłakanej matki, którą moja długa nieobecność bardzo niepokoiła. — Panie, czy mogę poślubić twoją córkę? — spytał takim tonem, jakby mówił o pogodzie.
Otworzyłam usta w niebotycznym zdumieniu, ale nie byłam w stanie nic powiedzieć.
— Czy jesteś Błękitnym Adeptem? — ojciec zadał w odpowiedzi pytanie.
Domyśliłam się prawdy i przeżyłam jeszcze jeden szok. Jak mogłam tego nie zauważyć, ja, która widziałam jego moc!
Błękitny Adept uścisnął ojcu dłoń i odszedł w kierunku, w którym zniknęły konie. Nie padła żadna odpowiedź, lecz nie była ona konieczna. Zwykli ludzie nie utrzymują kontaktów z Adeptami i nie zawierają z nimi małżeństw.
Błękitna Pani zakończyła swoją opowieść i spojrzała uważnie na Stile’a. — Teraz możesz odejść do swych zajęć, Adepcie — rzekła.
— Dziękuję, pani — odparł Stile i opuścił komnatę.
Rozdział 3
PROTON
Neysa zawiozła Stile’a do lasu, gdzie znajdowało się najbliższe dogodne przejście przez zasłonę.
— Kiedy mnie i Hulka tu nie będzie, ty musisz opiekować się i bronić Błękitnej Pani — szeptał jej do ucha Stile w czasie jazdy. — Nie mam lepszego od ciebie przyjaciela.
Jednorożec parsknął melodyjnie. Przecież Stile nie musi tego powtarzać! Czyż nie są przyjaciółmi?
Dotarli do zasłony, słabo migoczącej na tle cienistej polany.
— Spróbuję wrócić już jutro — rzekł Stile. — Gdybym nie…
Neysa zagrała tylko jeden dźwięk: — Hulk.
— Racja. Wyślij po mnie Hulka. Zna dobrze Proton, zna reguły gry. Gdyby zdarzył mi się tam jakiś nieszczęśliwy wypadek…
Gwałtowny protest. Róg Neysy potrafił wydawać bardzo jednoznaczne dźwięki.
— Och, będę na siebie uważał — zapewnił. — Sheen będzie mnie ochraniać. Już wiele razy uratowała mi życie. Ale gdyby zdarzyło się, że… wiesz, powinnaś wrócić do stada i urodzić źrebaka…
Neysa przerwała mu jedną tylko nutą i Stile zdecydował się porzucić ten temat. Wystarczająco trudno było mu namówić ją, by zaakceptowała jego status Adepta; na pewno nie pogodzi się teraz z myślą o jego śmierci. Miał nadzieję, że jej nie rozczaruje.
Stał przed zasłoną. Po drugiej stronie widział słaby zarys jakiegoś oświetlonego pomieszczenia i stosy skrzynek. Ktoś właśnie przechodził i Stile poczekał, aż droga będzie wolna. Większość ludzi zupełnie nie zdawała sobie sprawy z istnienia zasłony, a ci, którzy mogli ją przekraczać, milcząco zgadzali się ze sobą, że nie należy wyprowadzać ich z błędu. Stile, nucąc pod nosem, rozebrał się, złożył Starannie odzież i ukrył ją w rozwidleniu gałęzi.
Kiedy stanął nagi, Neysa przemieniła się dziewczynę, objęła go, pocałowała i zawołała ze śmiechem: — Ja też jestem z Protonu!
— Nagość nie czyni cię Protonką — odburknął Stile. — Żartujesz sobie, jednorożcu. — Odsunął się od niej i nucąc stanął przed zasłoną. — Wyślij mnie całego do korytarza tego! — zadeklamował śpiewnie i zrobił krok naprzód…
Przechodząc przez zasłonę, poczuł lekkie mrowienie. Znalazł się, nagi i samotny, po drugiej stronie. Odwrócił się do Neysy, ledwie widocznej za zasłoną. Powróciła już do swej naturalnej postaci.
— Do widzenia, przyjaciółko! — zawołał i pomachał do niej.
Odwrócił się śmiało i ruszył w dół korytarza. Przyzwyczaił się już do życia w innym świecie, toteż czuł się dziwnie bez butów.