Zarumieniła się.
— Tak.
Zrobiło mu się przykro.
— Wybacz mi, pani. Dobrze wiem, jak bardzo go kochałaś.
— Nie na tyle, jak widać, by ocalić mu życie. Może gdyby stał przy nim jednorożec…
Dała tu o sobie znać przenikliwość jej umysłu.
— Poddaję się. Nie ma drugiego takiego strażnika jak Neysa. Co mam zrobić, by ją zadowolić?
— Postaraj się, by odroczono wezwanie do czasu, gdy Neysa poczuje, że może cię opuścić.
— Myślę, że jest to możliwe. — Stile kiwnął głową. — Dziękuję ci, pani, za te wyjaśnienia.
— Zrobiłam, o co prosiłeś — odparła chłodno. — Jesteś teraz Błękitnym Adeptem, pierwszym magiem tego królestwa. Ale postaraj się znaleźć w sobie tyle rozumu, by nie obrazić klaczy sposobem, w jaki oznajmisz jej swą decyzję.
— A gdzie znajdę tyle rozumu, by nie obrazić ciebie, żono mego zmarłego sobowtóra? Wiesz przecież, że jego pragnienia są moimi.
Zostawiła go, nie raczywszy odpowiedzieć. Stile wzruszył ramionami i wrócił na dziedziniec. Pragnął Błękitnej Pani bardziej niż czegokolwiek na świecie, a ona świetnie o tym wiedziała. Ale zdobyć ją mógł tylko we właściwy sposób. Siła jego magii potrafiłaby zmienić jej nastawienie, ale Stile nigdy by tego nie zrobił i Pani również zdawała sobie z tego sprawę. W wielu kwestiach rozumiała go lepiej niż on sam; zaznała przecież miłości z jego sobowtórem.
Clip i Neysa powrócili do swej naturalnej postaci i paśli się na skrawku bujnej wiechliny łąkowej, posadzonej specjalnie w tym celu obok fontanny. Stanowili idealnie dobraną parę; jego błękit kontrastował z jej czernią, a czerwone skarpetki stanowiły piękne dopełnienie białych. Ubarwienie Clipa było typowe dla jednorożców; Neysę wykluczono kilka lat temu ze stada, gdyż jej maść zbyt przypominała końską. Myśl o tym wciąż wywoływała gniew Stile’a.
Kiedy się zbliżył, Neysa uniosła głowę, spomiędzy jej warg sterczało źdźbło trawy, a czarne uszy były czujnie nastawione. Jednorożce, tak jak i większość koniowatych, przestawały żuć, gdy tylko coś rozproszyło ich uwagę.
— Żałuję, ale nie mogę pozwolić, by Neysa skorzystała z tej możliwości — oznajmił krótko Stile. — Błękitny Adept ma, jak wszyscy wiemy, tajemniczego wroga, prawdopodobnie innego Adepta, który już raz go zabił i próbuje to powtórzyć. Nie mam zapasowego życia. Dopóki nie pokonam wroga, moje bezpieczeństwo zależy od umiejętnej obrony i opieki. Nikt nie może zrobić tego równie dobrze jak klacz. A więc postaram się o cofnięcie rozkazu Ogiera do czasu rozwiązania problemu. Zdaję sobie sprawę, że narażam Neysę na trudy i postępuję samolubnie…
Neysa parsknęła melodyjnie, zadowolona, choć wcale nie dała się nabrać na tę przemowę. Zaczęła znowu żuć. Clip spojrzał na nią spode łba, lecz widząc, że jest usatysfakcjonowana, milczał.
W ten sposób Stile zamienił jeden kłopot na drugi. Żadna klacz nie miała prawa sprzeciwiać się woli Głównego Ogiera. Stile musiał, jako Błękitny Adept, sam to zrobić. W nieformalnej acz sztywnej hierarchii tego świata, przywódcy stad, watah, szczepów, a także Adepci uważani byli za równych pozycją, chociaż, oczywiście, ostateczna władza spoczywała w rękach Adeptów. Stile mógł więc pertraktować z Ogierem jak równy z równym.
Najpierw jednak musiał załatwić sprawy Błękitnego Królestwa. Porozmawiał z Hulkiem, swym ludzkim strażnikiem z drugiego świata. Hulk był uderzająco tak duży, jak Stile mały: góra mięśni, prawdziwy olbrzym wyćwiczony we wszystkich rodzajach walk, lecz mimo to nie należał do głupich, choć tak sądzili ci, którzy go nie znali.
— Będę musiał opuścić zamek na dzień lub dwa — powiedział mu Stile. — Powinienem porozmawiać z Ogierem jednorożców, a nie mogę go tu wezwać.
— Oczywiście — zgodził się Hulk. — Nigdy nie darzył cię sympatią. Lepiej z tobą pójdę. Ten jednorożec to twardy gość.
— Nie, przyjacielu. Nic mi nie grozi ze strony jednorożców, ale martwię się o Błękitną Panią. Chciałbym, żebyś czuwał nad nią w czasie mej nieobecności, tak by mój bezimienny wróg nie próbował ugodzić mnie przez nią. Nie masz magicznych umiejętności, a w każdym razie nie używasz ich, lecz jeśli nikt nie będzie wiedział, że odszedłem, nie powinieneś spotkać się z zaklęciami wroga. A we wszystkich innych wypadkach poradzisz sobie równie dobrze jak ja.
Hulk gestem wyraził zgodę.
— Pani warta jest wszelkiej opieki.
— Tak. Potrafiła utrzymać Błękitne Królestwo, gdy jej pan, mój sobowtór, został zamordowany. Bez jej pomocy nie mógłbym spełniać obowiązków Adepta. Mam moc magii, lecz brak mi doświadczenia. Każdy dzień mi to pokazuje. — Stile uśmiechnął się kwaśno, przypominając sobie, jak Błękitna Pani instruowała go w sprawie Neysy. — A poza tym…
— A poza tym to niezwykle atrakcyjna kobieta — dokończył Hulk. — I przyciąga kłopoty.
— Mój sobowtór odznaczał się doskonałym gustem.
— Ale wciąż nie mogę zrozumieć jednej rzeczy. Jeśli zasłonę oddzielającą oba światy może przejść tylko ten, kogo sobowtór nie żyje, to co ze mną? Czy miałem sobowtóra, który zmarł?
Stile zastanowił się.
— Prawo pobytu na Protonie obejmuje dwadzieścia lat. Czy twoi rodzice mieszkali tam, zanim się urodziłeś?
— Nie. Zgłosiłem się, gdy miałem piętnaście lat. Mój pobyt kończy się za kilka miesięcy. A rodzice nigdy nie byli na Protonie. Mieszkają piętnaście lat świetlnych stąd.
— Tak więc twoją obecność na tej planecie tłumaczy jedynie fakt, że przyjęto cię na służbę — zadecydował Stile. — Nie urodziłeś się na Phaze. Nie masz sobowtóra, który zajmowałby twoje miejsce w alternatywnym świecie. A więc możesz swobodnie przekraczać zasłonę.
— Więc nie zostałem zamordowany — podsumował Hulk. — To cieszy.
— Któż zdołałby cię zabić? — Stile uśmiechnął się. — Zmiażdżyłbyś śmiałka jednym chwytem.
— Z wyjątkiem ciebie, tak jak wtedy, gdy razem uczestniczyliśmy w Grze.
— Szczęśliwy traf — odparł Stile. — W równej walce nie byłbym dla ciebie godnym przeciwnikiem.
— Nie drażnij się ze mną, mały olbrzymie. — Hulk roześmiał się dobrodusznie. — W walce wręcz jesteśmy sobie równi.
— Ale każdy w swojej wadze — uściślił Stile.
Jak dobrze pogadać z kimś, kto rozumie ojczysty świat Stile’a i reguły Gry.
W ciągu godziny byli gotowi do drogi. Stile zagrał na harmonijce, gromadząc wokół siebie magię, i zaśpiewał jedno z przygotowanych wcześniej zaklęć: Niech magia moja sprawi cud, bym przezroczysty był jak lód. Nie potrafił wygoić zaklęciem swoich ran ani wyleczyć się z choroby, ale mógł zmieniać swój wygląd w oczach innych. Uniósł dłoń i pomachał nią przed oczami. Był niewidzialny.
Neysa, rozpoznawszy go węchem i słuchem, nie spłoszyła się.
— W ten sposób — wyjaśnił Stile — mój wyjazd z zaniku nie będzie się rzucał w oczy.
— Pilny obserwator dostrzeże, że klacz niesie na sobie ciężar — zauważyła Pani.
— Racja — zgodził się zaskoczony Stile. Przez chwilę zastanawiał się, a potem zaśpiewał: Niech sprawi magii mojej głos, bym był lekki niczym włos. Poczuł, jak znika ciężar jego ciała. — Doskonale.
Hulk i Pani wyglądali na zdziwionych. Stile roześmiał się.
— Odpowiem po kolei na wasze pytania. Pani, po moim głosie wiesz, że stoję wciąż na ziemi; jak to jest, iż nie uniosłem się do sufitu? Moje zaklęcie było bardzo podobne do poprzedniego, a ponieważ nie można dwa razy użyć tego samego zaklęcia, to straciło ono wiele ze swej mocy. Nie stałem się lekki jak włos; mój ciężar zmniejszył się tylko o cztery piąte. Ważę teraz około dwudziestu funtów, może ciut więcej. A teraz twoje pytanie, Hulk. Dlaczego moje ciało nie błyszczy jak lód, skoro tego słowa użyłem w zaklęciu? Otóż, słowa zaklęcia tylko wyrażają to, co widzi mój umysł, i to on definiuje poszczególne terminy. Gdybym chciał błyszczeć jak lód, będąc przy tym całkowicie przezroczystym, użyłbym tych samych słów, zmieniając tylko obraz w moim umyśle, i zaklęcie zadziałałoby odpowiednio.