Teraz piłka znalazła się w rękach Strzelca, który wyglądał na zdeterminowanego. Nie należało się już spodziewać z jego strony błędów.
Obawy Stile’a okazały się w pełni uzasadnione. Strzelec podawał piłkę wysoko i szybko, tak że Stile nie mógł jej przejąć; wyraźnie zamierzał zadowalać się niewielkimi, lecz systematycznymi, postępami w zdobywaniu odległości. A kiedy Stile zbyt ostro próbował przejąć piłkę, został ukarany za utrudnianie gry. Powoli, nierówno, lecz uparcie obywatel zdobywał jard za jardem.
Byli już na trzydziestym jardzie, gdy Strzelcowi nie udało się pierwsze podanie. Drugie też. Przy trzeciej próbie Stile postawił na zmasowaną obronę, wysyłając ośmiu swoich zawodników, by dogonili pomocnika, zanim zdoła przekazać piłkę dalej. Udało się; Strzelec został pokonany. Stracił sześć punktów.
Przyszła kolej na czwartą piłkę, którą obywatel musiał wykopać. Spróbował uczynić to z miejsca i strzelić do bramki, ale stał za daleko. Piłka, ku ogromnej uldze Stile’a, nie doleciała. Teraz Stile ją przejął; miał jeszcze cztery minuty. Wystarczy mu czasu, o ile oczywiście zdoła przemieścić piłkę w głąb pola.
Udało się. Polecił swoim zwierzętom utworzyć dla niego przejście w centrum boiska i przemknął się kilka jardów do przodu. Odebrał piłkę od podającego i czyniąc liczne uniki, pobiegł wzdłuż linii bocznej. Teraz znał już dobrze możliwości androidów i drobne różnice indywidualne między nimi. Niektóre były szybsze od innych albo mniej głupie. Android nie miał na tyle sprytu, by wymanewrować innego androida, lecz Stile mógł to zrobić. Był więc w stanie przedrzeć się przez linię przeciwnika, pod warunkiem że robił to sam, a nie zrzucał tego obowiązku na jednego ze swych graczy. Jak długo sam niósł piłkę, odnosił sukcesy; to był klucz do zwycięstwa. To dlatego w pierwszej połowie meczu Strzelec radził sobie tak dobrze w porównaniu z kiepskimi wynikami Stile’a. Obywatel polegał tylko na swoich umiejętnościach, a nie na ograniczonych kwalifikacjach androidów. Teraz Stile też się na to zdecydował, a prawdę mówiąc, robił to za każdym razem, kiedy sam kopał piłkę. Dopiero pod koniec gry zrozumiał jej naczelną zasadę. To był pojedynek dwóch osób, a nie dwudziestu dwóch.
Było to jednak wyczerpujące. Ciągły wysiłek i gwałtowne starcia z przeciwnikami odbierały mu siły i Stile nie był w stanie utrzymać tempa. Zatrzymano go na czterdziestu jardach. Za daleko na strzał do bramki. Stile musiał ograniczyć się do kopnięcia piłki z powietrza. Skierował piłkę w róg, aż do linii czterech jardów. Zmusiło to obywatela do gry z końca boiska.
Strzelec zaczął ujawniać pierwsze oznaki zdenerwowania. Wyraźnie nie podobało mu się, że został tak przyparty do muru. Usiłował podać piłkę, lecz rzut okazał się słaby i niecelny.
Pora na kontratak. Stile złapał za ramię swego środkowego, w chwili gdy obie drużyny ustawiały się naprzeciw siebie. — Wywalcz dla mnie przejście — polecił i stworzenie skinęło głową. Androidy nie potrafiły szybko myśleć, lecz w jakiś nieokreślony sposób wyczuwały potrzeby swoich kapitanów. Ten przynajmniej zrozumiał, o co chodzi Stile’owi.
Kiedy piłka znalazła się w rękach Strzelca, android uderzył barkiem stojącego przed nim przeciwnika, wprost go podnosząc. Stile przemknął się pod nim, przykucając tak bardzo, że aż zabolały go kolana. Wynurzył się tuż przed obywatelem.
— Och, nie! — wykrzyknął obywatel.
Tracąc nerwy, rzucił się do ucieczki, choć powinien był najpierw pozbyć się piłki. To był wyraźny błąd. Strzelec wpadł w grupę Białych i został natychmiast przewrócony na swojej własnej linii końcowej.
Stile zyskał dwa punkty. 15:14 i jeszcze dwie minuty gry. A do tego drużyna Stile’a miała teraz piłkę.
Piłka wróciła do gry po wykopie z linii dwudziestu jarów. Wykopujący, nie blokowany przez zawodników drugiej strony, posłał piłkę wysokim i dalekim łukiem. Jeden z obrońców Stile’a złapał ją na swojej połowie na trzydziestu jardach, lecz zdołał przebiec zaledwie dwa jardy, zanim nie został nakryty.
Stile zaczął teraz z ogromną uwagą śledzić zegar. Nie mógł oddać piłki Strzelcowi. Obywatel z pewnością zużyłby cały pozostający im czas na powolną grę i zwyciężyłby jednym punktem. Jak jednak Stile miał przenieść piłkę na odległość strzału do bramki wiedząc, że spotka się z rozpaczliwą obroną?
Odpowiedź była tylko jedna: musiał zrobić to sam. Wyjdzie z tego niewątpliwie zmaltretowany, ale innego sposobu nie było.
— Będziecie mnie osłaniać — polecił trzem swoim najlepszym zawodnikom. — Wy dwaj, z przodu, ty za mną. Pójdziemy prawą stroną. Dwaj napastnicy mają udawać, że spodziewają się piłki, ty zaś masz sprawiać wrażenie, że akcja zostanie poprowadzona lewą stroną pola. — Stile próbował dosłownie wszystkiego. Jeśli obywatel zdoła przeniknąć jego strategię, wystarczy, że skieruje wszystkich swoich zawodników na niego i zagrzebie go pod ich ciężarem. Lecz trzeba było podjąć ryzyko.
Na szczęście obywatel też zaczął odczuwać zmęczenie. Forma mu dopisywała, lecz Stile był dodatkowo doskonałym sportowcem u szczytu swych możliwości, a do tego miał najsilniejszą z możliwych motywację. Jego wytrzymałość i odporność zaczęły brać górę. Strzelec trzymał się teraz raczej z tyłu i unikał, o ile było to możliwe, fizycznego kontaktu z androidami. W efekcie wypadł praktycznie z gry. Tak więc Stile nie tylko miał o jednego zawodnika więcej, lecz jego drużyna stała się znacznie bardziej aktywna. Teraz, przynajmniej teoretycznie, Stile był w stanie zorganizować dłuższy, nieprzerwany atak.
Jego zwierzęta uformowały się i Stile ruszył. I okazało się, że podstęp zadziałał. Udało mu się przebyć kilka jardów, zanim jego eskorta nie rozsypała się na kilka splątanych grup. Nagle rzucił się na niego ogromny android, lecz Stile ustawił się odpowiednio i jednym ruchem przerzucił go przez ramię. Pomogła mu różnica wzrostu i zaskoczenie, które sprawiło, że znalazł się bliżej, niż spodziewał się tego android. Stworzenie przeleciało nad Stile’em i upadło na murawę.
Stile znalazł się niespodziewanie sam i, co dziwniejsze, utrzymał się na nogach. Przyspieszył, korzystając z ostatnich rezerw sił, zdeterminowany, by wykorzystać jak najpełniej tę szczęśliwą szansę. Gdzieś z daleka usłyszał ryk tłumu, podnieconego jego dramatyczną ucieczką. Stadion wciąż się wypełniał i teraz ponad połowa miejsc była już zajęta, a przecież nie należał do najmniejszych, mieszcząc z łatwością tysiąc osób. Stile rozumiał, że widzom obojętne jest, kto wygra tę rundę; podniecał ich sam dramatyzm rozgrywki. Mimo to doping dodawał mu sił zmęczenie i siniaki wydawały się znikać, a Stile pędził ze wszystkich sił. Pięć jardów, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia…
W końcu dopadł go sam Strzelec. Nie dał się omamić trickami z podręcznika walki wręcz; jako były zwycięzca Turnieju znał je wszystkie. Złapał Stile’a za ramię i szarpnął, przygniatając go do ziemi. Jednocześnie usiłował wydobyć z jego rąk piłkę, lecz Stile był na to przygotowany i poleciał razem z nią na murawę.
A więc udało się. Piłka była już na czterdziestu pięciu jardach. Strategia okazała się skuteczna.
Przy następnej piłce Stile spróbował krótkich podań od androida do androida. On sam w tym czasie symulował ucieczkę. Sukces nie był tak wyraźny, jak za poprzednim razem, ale dało mu to osiem jardów. Zawodnicy przeciwnika skupili swoją uwagę na Stile’u i ich obrona uległa rozproszeniu.
Potem krótka ucieczka napastnika, dobra na dalsze trzy jardy, i pierwsze dotknięcie piłką na linii trzydziestu czterech jardów. Był coraz bliżej bramki, ale też pozostało mu tylko trzydzieści sekund do końca gry. Żadnej przerwy, więc nie miał czasu na bardziej wyrafinowany manewr. — Dajcie mi piłkę — polecił. — Chrońcie mnie.