— Hinny umarła, lecz jej dziecko żyje — rzekł. — To dla niego tu przyszła. — I zanim zdążyliśmy zareagować na jego słowa, zwrócił się ku memu ojcu. — Źrebię urodziło się przed czasem. Tylko stała, umiejętna opieka może je ocalić. Nie jestem uzdrowicielem, a ono potrzebuje czegoś więcej niż magii. Proszę cię, panie, byś zabrał je z moich rąk i uczynił to, co tylko możesz, by przeżyło i wypełniło swoje przeznaczenie.
Mój ojciec stał zdumiony i nie od razu zrozumiał prośbę.
— Hinny przyszła do ciebie, wiedząc, żę potrafisz, jej pomóc — mówił dalej chłopiec. — Najbardziej pragnęła tego, by jej dziecko żyło i było szczęśliwe i bezpieczne. Nie mam prawa cię o to prosić, wiedząc, że miną lata, zanim uwolnisz się od tego ciężaru. Lecz przez wzgląd na zaufanie, jakie okazała ci Hinny… — podszedł bliżej, trzymając źrebię na wyciągniętych rękach.
Wiedziałam, że mój ojciec myślał o Hinny, najpiękniejszej klaczy, jaką kiedykolwiek spotkał, i o Błękitnym Ogierze, najwspanialszym rumaku; patrząc na źrebaka, widział w nim konia, któremu żaden inny na Phaze nie zdoła dorównać, wartego więcej niż można to sobie wyobrazić. I zrozumiałam, że pod pretekstem prośby chłopiec oferował jako dar to, o czym marzył mój ojciec. Tak zwykł był postępować Błękitny.
Ojciec wziął źrebię w milczeniu i zaniósł je do stajni, gdyż potrzebowało natychmiastowej opieki. Stałam, patrząc na chłopca. Coś drgnęło w mojej piersi, nie miłość, lecz rodzaj wdzięczności. Wiedziałam, że choć wygląda jak chłopiec i jest złym czarodziejem, to jednocześnie jest godnym szacunku mężczyzną. Skłonił przede mną głowę i odszedł w kierunku lasu, gdzie wcześniej szakale zaatakowały Hinny. Po chwili zobaczyłam oślepiający błysk, las stanął w płomieniach i dobiegł mnie skowyt płonących szakali. Przypomniałam sobie, w jaki sposób zniszczył kiedyś trolle, i ten akt zemsty przeraził mnie. Jednocześnie jednak rozumiałam go; ja też kochałam Hinny, a kto miałby tyle siły, by powstrzymać swą moc, gdy coś, co mu jest drogie, zostało zniszczone? Moc Adepta jest czymś przerażającym, ale czuliśmy wtedy to samo. Żadne stworzenie nie ośmiela się wzbudzić gniewu Adepta, w przeciwnym razie czeka je zguba. A jednak kiedy później pojechałam tam na grzbiecie Gwiazdeczki, las był żywy i zielony. Po szakalach pozostały tylko zwęglone szkielety, łecz nikt inny nie został skrzywdzony. Znowu zachwyciłam się mocą Adepta, równie przerażającą w swej precyzji, jak i potędze. Teraz już ojciec nie sprzeciwiał się oświadczynom Błękitnego i wyglądało to tak, jakby wymienił mnie na bezcenne źrebię. Gdy nadeszła stosowna pora, ogłoszono nasze zaręczyny, a potem poślubiłam chłopca, choć wcale nie żywiłam do niego miłości. On zaś zawsze był dla mnie dobry; stworzył to, co dziś nazywa się Błękitnym Królestwem, i zachęcał mnie do rozwijania i ćwiczenia sztuki leczenia wszelkich potrzebujących pomocy stworzeń, nawet trolli i demonów śnieżnych, a tych, których nie potrafiłam uleczyć, uzdrawiał sam za pomocą magii. Wielu z uleczonych było ludźmi i niektórzy zostali w zamku, chętnie spełniając funkcje strażników i służących, choć nie wiązał ich żaden kontrakt. Najczęściej jednak przychodziły do nas zwierzęta i żadnemu nie odmawiano pomocy, nawet tym uważanym za potwory, przynajmniej dopóki nie wyrządzały szkód. Nasze małżeństwo było wprost idealne. — Umilkła.
— Wdzięczny jestem za to, co mi opowiedziałaś — rzekł ostrożnie Stile.
— To nawet jeszcze nie połowa — odparła z nieoczekiwaną złością. — Nie kochałam go, a w każdym razie nie dosyć, a na naszym związku ciążyło przekleństwo. On o tym wszystkim wiedział, lecz mimo to traktował mnie z wielkim szacunkiem i czułością. Jakże go krzywdziłam!
To była prawdziwa niespodzianka.
— Na pewno przesadzasz! Nie mogę sobie wyobrazić, byś…
Pani najwyraźniej odczuwała potrzebę zwierzeń. Neysa leciutko poruszyła rogiem, nakazując mu milczenie, i Stile usłuchał.
— Przekleństwo związane było z wyborem mnie na żonę. Błękitny zapytał Wyrocznię o idealną żonę dla siebie, lecz nie uwzględnił w pytaniu idealnej matki dla swoich dzieci. „Żadnych z pierwszym”, brzmiała część odpowiedzi i z czasem zrozumiałam, o co chodzi. Z tego małżeństwa nie miało być dzieci; Błękitne Królestwo miało pozostać bez następcy. W ten sposób wyrządzałam mu krzywdę. A moja miłość… — Wzruszyła ramionami. — Byłam taka głupia. Nie potrafiłam przestać myśleć o nim jako o chłopcu, wyrośniętym dziecku, choć przecież wiedziałam, że jest mężczyzną, a do tego istotą obdarzoną niezmierną wprost potęgą. Może to właśnie ta potęga podburzyła przeciwko niemu moje serce. Jak mogłam pokochać człowieka, który z taką łatwością niszczył każdego, kto wystąpił przeciwko niemu? Co stanie się, jeśli kiedyś wzbudzę jego gniew? A on, świadom mych wątpliwości, nie przymuszał mnie i tym zawiniłam. Tak żyliśmy przez lata…
Umilkła, emocje nie pozwalały jej dalej mówić. Stile także się nie odzywał. Pewne aspekty całej tej historii budziły w nim obawy, ale czuł, że lepiej wiedzieć wszystko.
— Te zmarnowane lata! — jęknęła Pani. — A teraz już jest za późno!
Krajobraz wokół nich stał się dzikszy, tak jakby natura samą rzeźbą terenu pragnęła naśladować rozpaczliwe wyrzuty sumienia Pani. Stile wiedział, że były to zaledwie pagórki u stóp Gór Purpurowych, lecz mimo to zbocza i wąwozy stały się strome, a drzewa groteskowo powyginane. Murawa rosła tu gęsta i sprężysta; wierzchowce nie były zachwycone oparciem, jakie dawała ich kopytom. Stile uznał krajobraz za piękny, oryginalny, lecz jakby złowieszczy… zupełnie jak Błękitna Pani.
— Czy nie moglibyśmy ominąć tej okolicy? — spytał Neysę.
Jednorożec przecząco zagrał na rogu. Wyglądało na to, że jest to jedyna możliwa droga Stile nie zamierzał się spierać; Neysa mogła przecież zwęszyć smoka lub inne niebezpieczeństwo i omijać je, zachowując bezpieczną odległość. Tak więc ostrożnie wybierali drogę w nierównym terenie i powolutku przybliżali się do głównego grzbietu gór.
Nagle wierzchowiec Pani parsknął nerwowo. Pani zmarszczyła brwi i łagodnie zachęciła go, by ruszył, lecz klacz skręciła w bok i stanęła spłoszona.
— To dziwne — zauważyła Pani, zapominając o targających nią emocjach. — Co się stało, Hinblue? — I wtedy jasne warkocze Pani same się uniosły, choć nie było wiatru.
Neysa parsknęła muzycznym akordern. Magia!
Stile wyciągnął harmonijkę.
— Nie, nie graj! — pospiesznie powstrzymała go Pani.
Nie chciała, by zdradził się ze swą mocą w bliskości ziem należących do Małego Ludu.
Jej włosy tańczyły w powietrzu i uderzały ją po twarzy, jakby obdarzone były własnym życiem, a klacz kręciła się coraz bardziej nerwowo. Neysa opuściła róg, szykując się do walki.
— Tylko jedną melodyjkę — powiedział Stile. — Neysa i ja zagramy troszkę, by uspokoić twego wierzchowca. — I zebrać wokół siebie magię… na wszelki wypadek.
Zagrali w zaimprowizowanym duecie. Neysa grała cudownie, ale to muzyka Stile’a niosła ze sobą magię. Gromadziła się ona wokół nich jak chmura burzowa, a powietrze sprawiało wrażenie naładowanego elektrycznością.
W tej przesączonej magią atmosferze zaczęły pojawiać się niewyraźne sylwetki: drobne, smukłe, humanoidalne istoty o długich, rozpuszczonych włosach, przyodziane w białe szaty. Dotąd były niewidzialne, teraz dawało się dostrzec przezroczyste zarysy postaci; kolory pojawiały się powoli wraz z gromadzącą się magią. To moc Stile’a kazała się im ukazać. Jedna z istot unosiła się w powietrzu obok Pani, bawiąc się jej włosami.