— Tak twierdzisz? — spytała głosem ostrym jak trzask gałęzi łamiącej się pod ciężarem śniegu. — Masz w sobie krew elfów, to pewne, lecz ona jest zwykłą, ziemską kobietą. Zobaczymy, jak tańczy, — I chochliki otoczyły Panią kołem.
Wpakował ją w tę sytuację i teraz musi ją z niej wydostać. Podszedł do Pani, która właśnie zsiadała z konia. Nie mógł nawet przeprosić; to by ich zdradziło. Musiał blefować…i miał nadzieję, że Pani zechce pójść w jego ślady.
Błękitna Pani uśmiechnęła się tajemniczo i ujęła podaną jej dłoń. Świetnie, przynajmniej jej partnerem będzie człowiek. Taniec ze skorym do figli, niziutkim chochlikiem musiałby zakończyć się pełną klapą. Stile przynajmniej będzie tańczyć na ziemi.
Ich taniec musiał być z konieczności pełną improwizacją — nie mieli czasu na próby. Stile miał nadzieję, że Pani przeanalizowała formy tańca Sidhów równie dokładnie jak on. Pozostawił więc jej inicjatywę, by móc się zorientować, czego od niego oczekuje.
To, co nastąpiło, było dla niego kompletnym zaskoczeniem. Pani, wyższa od niego i prawie jego wagi, była jednak zręczna i lekka. Kiedy wykonywał z nią obrót, czuł, że jest cięższa od Puszka, ale poruszała się z pełną precyzją. Nie próbował nawet podrzucać jej w powietrze; miała jednak na tyle dobrze rozwinięty zmysł równowagi, że mógł wykonywać z nią obroty i podnoszenia. Powtarzała każdy jego ruch, każdy krok i skok. Była naprawdę najlepszą tancerką, jaką znał.
Tańcząc z nią, czuł się jak w niebie. Uwierzył nawet na chwilę, że do niego należy. Kiedy tańczyli obok siebie, podziwiał grację i symetrię jej ruchów; gdy wirowali razem, obejmowanie jej było rozkoszą. Pragnął, by taniec ten nigdy się nie skończył.
Ale Neysa skończyła właśnie swą grę i występ nie mógł już dłużej trwać. Sidhowie klaskali.
— Ach, ona naprawdę umie tańczyć! — zgodziła się z żalem dziewczyna-duszek. — Może ma kroplę krwi elfów w swych żyłach. Zawstydziliście nas; jesteśmy wam winni przeprosiny. Chodźcie na noc do naszej wioski.
— Nie możemy im odmówić — szepnęła mu do ucha Błękitna Pani. Była rozgrzana tańcem i Stile zapragnął objąć ją i pocałować. Ale to byłaby gafa, której nie miał zamiaru popełniać.
Nagle w stromym zboczu góry otworzyły się drzwi. W środku było jasno i ciepło. Korytarz w głąb góry był wystarczająco szeroki, by pomieścić ich rumaki, które też zostały zaproszone. Weszli więc do wioski chochlików.
Wnętrze góry okazało się zdumiewająco obszerne. Z technicznego punktu widzenia musiała to być jaskinia, lecz wyglądała zupełnie jak leśna polana nocą; czarne ściany były zupełnie niewidoczne. Pośrodku wesoło płonął ogień. Wszystko było już gotowe do uczty: antałek likieru, smakowicie pachnące wypieki, świeże warzywa, garnce z pieczonymi kartoflami, naczynia pełne mleka, miodu i rosy. Dla zwierząt przyniesiono ziarno i wonne siano; opodal połyskiwał strumyk.
Stile przypomniał sobie nagle swoje dziecięce lektury.
— Czy nie jest tak, że jeśli człowiek weźmie do ust pożywienie chochlików, to będzie musiał zostać z nimi na zawsze? Mamy jeszcze wiele do załatwienia gdzie indziej…
Puszek Ostu zaśmiała się, śmiech zabrzmiał jak deszcz uderzający o spokojną toń stawu.
— A więc rzeczywiście należysz do innej rasy! Jak mogłeś w to uwierzyć? Jest zupełnie na odwrót: kiedy ktoś z Sidhów odrzuci swoje jedzenie i weźmie pożywienie śmiertelników, stanie się jednym z nich. I to dopiero jest tragedia.
Stile zawstydzony zerknął na Neysę. Zagrała potwierdzającą nutę… Nie było żadnego niebezpieczeństwa. Puszek mówiła prawdę, a w każdym razie o tyle, że nie było powodu do zmartwienia. A więc znowu popełnił gafę, tym razem na szczęście drobną: Sidhowie byli rozbawieni.
Zasiedli do jedzenia; uczta okazała się znakomita. Po kolacji, przyjemnie nasyceni, skorzystali z urządzeń sanitarnych, ukrytych wśród pola muchomorów, i ułożyli się na niewidzialnych hamakach, zastępujących łóżka.
Stile’owi było tak wygodnie, że zapadł od razu w sen, i spał głęboko, dopóki promienie światła nie spoczęły aa jego twarzy.
Zaskoczony rozejrzał się. Leżał na posłaniu z paproci we wgłębieniu niewielkiego wąwozu. Żadnej jaskini, niewidzialnych hamaków, wioski chochlików! Błękitna Pani zdążyła już wstać; nazbierała owoców z pobliskiego drzewa. Neysa i Błękitka pasły się spokojnie.
Stiie był speszony.
— Ta ostatnia noc… pamiętam… Sidhowie… czy może śniło mi się?
Błękitna Pani podała mu owoc granatu.
— Śniłeś o tańcu z chochlikami? O uczcie? O tym, że nadużyłeś ich nikczemnej rosy tak bardzo, że zasnąłeś jak kamień na niewidzialnym hamaku? To musiał być sen, bo ja sobie nic takiego nie przypominam.
Neysa parsknęła muzyką i śmiechem.
— Aha — zgodził się Stile i skoncentrował całą swą uwagę na owocu. Ciekawe, czy twarz miał równie czerwoną jak sok granatu? A więc Sidhowie mimo wszystko zrobili mu kawał. Ale miło było popatrzeć na Panią, której humor najwyraźniej uległ poprawie.
— Lecz muszę przyznać, że w tym śnie tańczyłeś wprost bosko. — Pani zamyśliła się na chwilę, lecz wkrótce powróciła do rzeczywistości. — Jeśli natychmiast nie podniesiesz swego leniwego ciała, nie uda nam się na czas odnaleźć Platynowych Elfów i nie będziesz mógł zabawić się w tę innoświatową grę razem z twą mechaniczną kochanką.
Co za ironia! Protoński Turniej nie był żadną zabawą, lecz sprawą niemalże życia i śmierci. Stile podniósł się pospiesznie.
— Jeden dzień i jedna noc… potem muszę zgłosić się do drugiej rundy Turnieju.
Szybko zebrali się do drogi. Noc spędzili dobrze; i ludzie, i wierzchowce nabrali świeżych sił. Neysa i Hinblue stąpały dziarsko, pokonując zbocza, wąwozy i wzgórza. Neysa, zdając sobie sprawę z możliwości zwykłego konia, nie nadawała zbyt ostrego tempa, lecz mimo to szybko pokonywali kolejne mile. Błękitna Pani świetnie jeździła konno. Stile mógł być na Phaze najlepszy, ale ona niewiełe mu ustępowała.
Gdzieś po godzinie Stile dostrzegł coś kątem oka.
— Stop — szepnął. Neysa, czujna na najmniejsze drgnienie jego mięśni, zdążyła już zawrócić.
— Coś się stało? — spytała Błękitna Pani, unosząc brew.
— Zasłona — odparł Stile. — Właśnie ją minęliśmy. Muszę zapamiętać, gdzie przebiega, na wypadek przyszłej potrzeby. Być może istnieje jeszcze wiele dogodnych przejść na Proton, o których nic nie wiem.
— Od czasu do czasu żałuję, że nie mogę jej przekraczać — rzekła tęsknie Pani. — Ale nawet trudno mi ją zobaczyć.
— O, jest tutaj — wskazał Stile. — Przebiega z północnego wschodu na południowy zachód, przecinając Purpurowe Góry. Oczywiście jej linia między punktami odniesienia nie musi być prosta, ale…
Pani machnęła ręką.
— Przejdź przez nią, mój panie, i sprawdź, dokąd prowadzi. Tylko nie zapomnij wrócić, bo mogę umknąć wraz z twym wierzchowcem.
Stile roześmiał się i jednym zaklęciem przeniósł się na drugą stronę zasłony.
Było tam ponuro i gorąco. Typowa dla Protonu chmura zanieczyszczeń wydawała się trochę cieńsza, lecz mimo to odległa kopuła utworzona przez pole siłowe będzie majaczyła we mgle. To nie było dobre miejsce do przejścia; lepszy byłby sektor zasłony przechodzący przez samą kopułę lub w jej pobliżu. No cóż, trzeba było sprawdzić. Z ulgą wypuścił powietrze z płuc i siłą woli przeniósł się na Phaze, przechodząc przez lekko migoczącą ścianę.
Z zadowoleniem spojrzał na bujną zieleń rozpościerającą się wokół niego. Jak straszliwie zniszczyli obywatele powierzchnię Protonu — i to wszystko w imię postępu!