— Wiem już wszystko. Możemy jechać.
— Gdybym jednak była w stanie przejść na drugą stronę — zauważyła Pani — oznaczałoby to, że Hulk zostałby sam.
Koło południa dojechali do granic Platynowego Królestwa; tak przynajmniej obwieszczały ustawione przez elfy znaki ostrzegawcze.
Stile odkorkował podarowany mu przez Żółtą Adeptkę flakonik z wywarem i obficie skropił dłonie i twarz. Zaofiarował też trochę Pani, lecz odmówiła; nie miała zamiaru pachnieć jak elf. Zresztą nie była dla nikogo zagrożeniem i Stile liczył na to, że wszystko skończy się dobrze.
Platynowe Królestwo znajdowało się w obrębie głównego pasma Purpurowych Gór. Prowadząca tam droga oznaczona była schludnym drewnianym znakiem: Pt78. Stile uśmiechnął się, rozpoznając naukowy symbol i liczbę atomową platyny; sygnał wpływów Protonu. Widocznie ten Mały Ludek posiadał poczucie humoru lub też jedności światów.
Pojechali wąskim szlakiem. Zbocza gór stawały się po obu stronach coraz bardziej strome, prawie pionowe. Łatwo byłoby zepchnąć z nich kamienie i głazy; zmiażdżyłyby każdego, kto miałby pecha znaleźć się na ich drodze. Może z wyjątkiem jakiegoś ogra lub Adepta. Stile trzymał w pogotowiu harmonijkę i powtarzał w myśli zaklęcie, które wymyślił dla odepchnięcia głazów. Nie chciał co prawda używać tu magii, lecz tym mniej pragnął zostać ukamienowany.
Dotarli do mostu wiszącego nad głęboką, ciemną przepaścią, zbyt szeroką, by Neysa mogła ją przeskoczyć. Most był tak wąski i chwiejny, że z pewnością nie wytrzymałby ciężaru konia. Neysa mogła oczywiście przekształcić się i przejść po nim, lecz nie rozwiązałoby to problemu Hinblue. Stile rozważał przez chwilę możliwość przeniesienia konia za pomocą magii, lecz zrezygnował z tego pomysłu; Platynowe Elfy mogły ich obserwować. A więc przejdą trudniejszą drogą, nie korzystając z mostu. Może była to rozmyślna przeszkoda, mająca testować charakter intruzów i oddzielać naturalne od magicznego, lub też — co bardziej prawdopodobne — elfy nie życzyły sobie konnych szarż przez swoje Królestwo.
Na dno przepaści prowadziła wąska ścieżka, po drugiej stronie wąwozu widać było podobną. Prawdopodobnie łączyły się gdzieś na dole. Stile i Pani ruszyli w dół, wierzchem, gdyż ich konie nie miały zaufania do ich umiejętności pokonywania podobnych przeszkód. Mimo to Stile cały czas trzymał harmonijkę w pogotowiu. Dotyk instrumentu muzycznego przypominał mu, że znalazł się tu w poszukiwaniu fletu. Jakiż może mieć z niego pożytek? Potrzebował broni. Cóż, niedługo się dowie!
Szczęśliwie ścieżka nie schodziła na samo dno. Zaprowadziła ich do szerokiej półki skalnej wychodzącej daleko poza krawędź ściany, dzięki czemu przepaść zwężała się tak, iż wierzchowce mogły ją bezpiecznie przekroczyć. Szlak prowadził dalej, lecz nie pojechali nim. Przeskoczyli szczelinę i ruszyli pod górę, do przeciwnej strony wąwozu. Stile czuł od czasu do czasu dobywający się z dołu gorący podmuch niosący ze sobą zapach siarki. Bardzo mu się to nie podobało.
Wspięli się na górę i ruszyli ścieżką dalej. Byli teraz dużo wyżej, blisko wierzchołków; wyjechali zza zakrętu i teren przed nimi stał się nagle płaski… Do licha! Nie opuścili jeszcze pogórza. Prawdziwe góry widać było na horyzoncie; utrzymywał się na nich śnieg, lecz był to śnieg koloru purpury.
Na tym płaskim kawałku terenu ujrzeli pagórek porośnięty murawą i dzikim winem. Ścieżka prowadziła prosto do niego; pagórek był w rzeczywistości kamiennym wejściem.
— Myślę, że jesteśmy na miejscu — mruknął Stile, zeskakując na ziemię.
— I jak sądzę, tak szybko go nie opuścicie — odezwał się ktoś z tyłu.
Stile odwrócił się i ujrzał na ścieżce niskiego mężczyznę. Obcy był o jakieś cztery cale mniejszy od Stile’a, ale za to bardziej krępy. Jego skóra miała odcień przezroczystego błękitu, a ubranie było stalowoszare.
— Jesteś elfem — oznajmił Stile. — Przybyłem tu z prośbą do tych, które pracują w platynie.
— To prawda, że zajmujemy się wyrobami z platyny — przyznał elf — lecz nie mamy zwyczaju spełniać próśb obcych. Ty i twoja ludzka towarzyszka jesteście teraz naszymi więźniami. — Machnął lśniącym mieczem. — Wejdźcie do kurhanu; zwierzęta dołączą do naszego stada na zewnątrz.
Neysa skierowała róg w stronę aroganckiego elfa, lecz Stile ostrzegawczo oparł dłoń na jej grzbiecie.
— Przyszliśmy tu z prośbą, musimy ustąpić — szepnął. — Jeśli będą nas źle traktować, możesz działać tak, jak uznasz za stosowne. A jeśli zobaczysz, że zostałem związany, uwolnij mi ręce, bym mógł grać.
Neysa prawie niezauważalnie poruszyła rogiem. Jeśli Stile będzie mógł grać, zgromadzi wokół siebie siły magii i poradzi sobie z sytuacją. Ryzyko było mniejsze, niż się wydawało. Stile i Pani pozwolili się zaprowadzić do środka kurhanu.
Wnętrze było ponure; słabe światło sączyło się przez filtrujące je otwory. Stało tam kilku uzbrojonych elfów odzianych tak jak i pierwszy, którego spotkali. Ich wódz podszedł i przyjrzał się Stile’owi i Pani, tak jakby byli świeżo kupionymi zwierzętami. Podchodząc do Stile’a, pociągnął nosem.
— Ten jest elfem — oznajmił — lecz kobieta należy do ludzkiego rodu. Jego poślemy do pracy w kuźni, a ją oddamy bestii.
— To w taki sposób witacie gości przybyłych tu handlować z wami w pokoju? — spytał Stile. Nie mógł przecież pozwolić, by obrażano Błękitną Panią.
— Milcz, więźniu! — krzyknął elf, próbując uderzyć Stile’a w twarz.
Cios oczywiście nie dosięgnął celu. Stile uskoczył, mocno złapał ramię elfa i go obezwładnił.
— Nie wyobrażam sobie, by starsi twego plemienia byli aż tak niegościnni — powiedział łagodnie. — Proponuję, byś ich teraz wezwał.
— Nie ma potrzeby — zabrzmiał nowy głos. Należał do wątłego, starego elfa o długiej brodzie i poczerniałych, pomarszczonych rękach i twarzy. — Strażnicy, odejdźcie! Sam się tym zajmę.
Stile puścił swego więźnia i młodsi elfowie zniknęli w szparach i wgłębieniach komnaty. Starzec zwrócił się do Stile’a.
— Jestem Pyreforge, wódz plemienia Czarnych Elfów z Platynowego Kurhanu. Wybacz niegościnność okazaną przez naszą niecierpliwą młodzież. To twój wzrost obudził ich niechęć, gdyż wzięli cię za gigantycznego elfa.
— Gigantycznego! — wykrzyknął rozbawiony Stile. — Mam tylko cztery stopy i jedenaście cali.
— A ja cztery stopy i pięć cali — odparł Pyreforge. — Oszukał nas zapach twego wywaru i twój wzrost. Czemu zawdzięczamy wizytę Pani i Błękitnego Adepta?
— Nie sądziłem, że tak łatwo mnie rozpoznacie. — Stile uśmiechnął się z żalem.
— Nie było to łatwe. Wiele czasu zajęło mi przeszukanie wszystkich źródeł w pogoni za istotą odpowiadającą twemu opisowi. Przejrzałem na próżno wszystkie rasy elfów. Zdradził cię jednorożec, choć przyznam, że sądziliśmy, iż Błękitny nie żyje…
— Neysa nigdy…
Stary elf uniósł wyschłą dłoń.
— O nic nie pytałem jednorożca. Jednak tylko jedna istota dosiada jednorożca i podróżuje z najpiękniejszą z dam. To samozwaniec, podający się za Błękitnego Adepta… który, jak sądzę, wkrótce przestanie być uważany za samozwańca.
Stile odprężył się.
— No tak. Twoje źródła muszą być wyjątkowo dokładne.
— Rzeczywiście. Choć jednocześnie są irytująco niekompletne. Czy to prawda, że pojawiłeś, się tu niedawno w przebraniu twego zamordowanego poprzednika i gdy wilkołaki i jednorożce wyraziły wątpliwość co do twej istoty, rzuciłeś dwa zaklęcia, z których pierwsze było niejednoznaczne, a drugie takie, jakiego tu nigdy nie widziano, co zapewniło ci pozycję najpotężniejszego maga tego świata, choć jesteś jeszcze nowicjuszem?