Выбрать главу

— Chcę go tylko pożyczyć — przypomniał Stile.

Nie wyglądało to obiecująco. Jeśli on nie okaże się tym przepowiedzianym, nie pozwolą mu pożyczyć Fletu, jeśli zaś nim będzie, to czekało go coś o wiele gorszego niż pojedynek z Ogierem.

Wyszli na zewnątrz. Pokrywa chmur była teraz grubsza, zasłaniała znajdujące się powyżej nich góry, wisiała nisko nad głowami, jak sufit ogromnej komnaty. Elfy zebrały się na murawie wokół kurhanu. Przyszli wszyscy, starzy i młodzi, nawet kobiety i dzieci. Wielu z mężczyzn było przystojnych i szczupłych, a niektóre z kobiet wprost fenomenalnie piękne, lecz kilku miało skórę pomarszczoną i sczerniałą jak u starszego. Stile znalazł się w centrum ogólnego zainteresowania; widział, jak mierzyli go wzrokiem, zaniepokojeni jego wysokim dla nich wzrostem. Czuł się wśród nich niczym prawdziwy olbrzym, ale to uczucie nie sprawiało mu już radości. Przez całe życie pragnął być wyższy; teraz widział, że wysoki wzrost nie jest jedynie zaletą, a może nawet wcale nią nie jest. Hulk próbował mu to wytłumaczyć. To nie wzrost stanowił problem, problemem było to, że jest się innym od reszty.

— Jesteśmy Czarnymi Elfami, światło słoneczne nie przefiltrowane przez chmury szkodzi nam — wyjaśnił starszy elfów. — Kiedy trafia nas promień słońca, zamieniamy się w kamień. Dlatego tak ważna jest dla nas obecność mgły i dlatego też zamieszkaliśmy w tych często zakrytych chmurami górach. Dniem rzadko opuszczamy nasze kurhany. Lecz tak jak wszystkie elfy, kochamy taniec i nocą, gdy jesteśmy bezpieczni, a księżyc jasne świeci, wychodzimy na zewnątrz. W młodości byłem nierozważny; promień słońca przebił się przez cienką warstwę chmur i trafił mnie, zanim zdążyłem uciec. Nie skamieniałem, co prawda, ale stałem się takim, jakim mnie teraz widzisz. To blade słońce, a nie wiek, tak mnie pokurczyło.

— Jeśli chcesz, mogę cię wyleczyć — zaproponował Stile. — Lecznicze zaklęcie…

— To, czego chcę, nie ma znaczenia. Muszę ponosić konsekwencje własnej głupoty… tak jak my wszyscy.

Jeden z elfów przyniósł z zachowaniem wszelkich ceremonii drewnianą skrzyneczkę.

— Weź na godzinę ten Flet — oznajmił przywódca elfów. — Dowiedz się, dla swego i naszego dobra, czy jesteś jego panem. Prawda więcej znaczy niż wola każdego z nas; musimy ją poznać.

Stile wziął drogocenną skrzynkę. W środku, na wyściółce, leżało kilka kawałków błyszczącej metalowej rurki. Platyna… Już sam metal stanowił prawdziwą fortunę, nie mówiąc o z pewnością niemałej wartości fletu jako instrumentu muzycznego i magicznego talizmanu. Ostrożnie wyjmował poszczególne kawałki i składał je w całość, świadom doskonałości kształtu i wykonania. Niewątpliwie był to prawdziwy król pośród fletów.

Ludzie Kurhanu przyglądali mu się w ponurym milczeniu, a ich przywódca, nie umiejąc ukryć dumy, jaką odczuwał na widok instrumentu, nie przestawał mówić. — Nasza kopalnia nie zawiera samej tylko czystej platyny; jest w niej domieszka złota i irydu. Nadaje to metalowi twardość i odporność. Wyrabiamy z niego narzędzia, broń i inne przedmioty, choć tylko niewielu nadajemy magiczne własności. Flet ma w sobie również śladowe ilości phazitu.

— Phazit? — spytał zaintrygowany Stile. — Nie słyszałem o takim metalu.

— Ściśle mówiąc, to nie metal, lecz minerał. Znać go możesz pod nazwą protonitu.

— Protonit! — wykrzyknął Stile. — Nośnik energii? Sadziłem, że występuje tylko na Protonie.

— Na Phaze również, choć trochę inaczej wygląda, jak zresztą wszystko tutaj. Czyżbyś nie zdawał sobie sprawy, że phazit jest źródłem wszelkiej magii? Na Protonie wydobywa się z niego energię, na Phaze siłę magiczną. Każde zaklęcie niszczy odrobinę phazitu, lecz zapasy jego są tak wielkie, a prawdziwych Adeptów tak mało, że starczy go jeszcze na wiele tysięcy lat.

— Na Protonie wydobywa się go i eksportuje w ogromnych ilościach!

— A więc mieszkają tam głupcy. W ciągu dziesięcioleci roztrwonią to, co mogłoby im służyć przez tysiąclecia. Powinni zachować go dla tego świata.

A więc Phaze przetrwa o wiele dłużej niż Proton, uświadomił sobie Stile. Phaze zyskiwała coraz bardziej w jego oczach. Skąd więc wzięło się proroctwo o końcu Phaze i człowieku, którego przyjście zostało przepowiedziane? Stile rozumiał zaniepokojenie elfa; wiele sygnałów wskazywało na nadciągające niebezpieczeństwo.

Co się stanie, gdy na Protonie skończy się protonit? Czy obywatele zaczną przekraczać zasłonę, by pozbawić Phaze jej zasobów? Jeżeli tak, to świat ten znajdzie się w straszliwym niebezpieczeństwie, gdyż nic nie powstrzyma obywateli przed zaspokojeniem swych zachcianek. Tylko unicestwienie zasłony mogłoby uniemożliwić im zniszczenie Phaze w taki sposób, w jaki zdewastowali Proton. Lecz jak można usunąć tak naturalne, choć nieuchwytne zjawisko, jakim jest zasłona?

Wreszcie Flet został skompletowany i złożony. Był najpiękniejszym instrumentem, jaki Stile kiedykolwiek widział. Uniósł go wolno do ust.

— Czy mogę? — spytał.

— Rób z nim, co potrafisz — odparł sztywno elf; — Nigdy nie słyszeliśmy jego głosu; my nie możemy na nim grać. Może to zrobić tylko śmiertelny.

Stile przyłożył flet do ust, ustawił palce i dmuchnął na próbę.

Czysty, miękki, niewypowiedzianie słodki dźwięk dobył się z instrumentu. Słychać go było wszędzie, przeszywał wszystkich słuchaczy. Starszy i elfy znieruchomieli w zachwycie, a Neysa nadstawiła uszu; Błękitna Pani wydała się Stile’owi nieziemsko piękna, jakby owiał ją wiatr pełen nadziei. Dźwięki były oczywiście dźwiękami fletu, ale też i czymś więcej, gdyż instrument ten nie był zwyczajnym fletem. Muzyka swą siłą, czystością i barwą była prawdziwie ekstatyczna — sama kwintesencja dźwięku.

Stile zagrał zaimprowizowaną melodyjkę. Instrument reagował tak, jakby był jego żywą częścią obdarzoną jednak własnym charakterem. Tego instrumentu nie można było pomylić z żadnym innym; zbyt był doskonały. Stile nagle, w ułamku sekundy, zrozumiał, że tak właśnie musi czuć się jednorożec ze swoim własnym, żywym instrumentem muzycznym. Nic dziwnego, że stworzenia te grały tak dobrze i chętnie!

Ludzie Kurhanu zaczęli tańczyć. Zniknął ich ponury nastrój, odpędzony dźwiękami muzyki, a ich stopy odzyskały swą lekkość. Ruszyli w korowodzie na ziemi, nie w powietrzu, i tańczyli tylko na niej, wprost emanując radością. Panowie w tańcu krzesali iskry, a ich partnerki świeciły delikatnym blaskiem. Tworzyli skomplikowane układy uderzająco piękne w swej symetrii. Przybliżali się do siebie i oddalali, wywijali zgodnie nogami, wykręcali piruety, przebiegali niczym tkackie czółenko, tworząc coraz bardziej zawiłe wzory. Nie było tu miejsca na podskoki ani akrobatyczne popisy, jedynie synchronizowane układy taneczne tworzyły razem artystyczną całość. A ponad nimi płynęła potężna muzyka Fletu, łącząc niewspółmierne elementy w boską prawie jedność. I to nie umiejętności Stile’a ją stworzyły, biegłość narzucił mu przez idealny instrument; nie mógł przynieść mu wstydu i dawał z siebie wszystko.

Stile ujrzał, jak mgła podnosi się i rzednie, jakby rozerwana dźwiękami melodii. Chmury kłębiły się i szarpały, pragnąc urwać się z uwięzi. Stile zakończył swój występ i elfy jednocześnie przestały tańczyć, jakby zostało to wcześniej zaplanowane. Zastygły w bezruchu, lecz tym razem na ich twarzach widniały uśmiechy. Nawet strażnicy, którzy tak niegościnnie powitali Stile’a, przestali czuć do niego urazę.