— Sądzę, że nie powinnaś wciągać w to swoich przyjaciół. Oni nie chcieliby zwrócić na siebie uwagi jakiegoś obywatela.
— Poproszę tylko, by wyśledzili, skąd przyszła wiadomość — rzekła Sheen. — I uruchomili twego robota-dublera. Możemy przecież poczekać, aż dotrze tu ekspresem.
Pojazd zatrzymał się. Wysiedli i podeszli do automatu z jedzeniem, marnując tyle czasu, ile się dało. Sheen zjadła marchewkę — choć była robotem, mogła przepuszczać przez swój układ jedzenie, oczywiście nie trawiąc go — Stile zadowolił się filiżanką nutrokakao.
W zdumiewająco krótkim czasie otworzył się właz poczty ekspresowej i wyszedł z niego dubler Stile’a z przymocowanym kwitem przewozowym.
— Zacznij oddychać — poleciła Sheen i robot ożył. — Weź kartę i zgłoś się pod podany na niej adres. Nie przerywaj łączności.
Robot bez słowa wziął kartę, spojrzał na nią i odszedł korytarzem. Był taki mały, że Stile poczuł zażenowanie; tak właśnie widzieli go inni: chłopiec-mężczyzna, trzydziestopięcioletni, lecz wzrostu dwunastoletniego dziecka.
— Ruszamy — mruknęła Sheen, popychając Stile’a w stronę przejścia służbowego. — Jeżeli zaczną się kłopoty, będziemy musieli stąd szybko zniknąć.
Znaleźli magazyn i rozsiedli się w nim, oczekując na mające nastąpić wydarzenia.
— Nareszcie! — szepnęła Sheen, zarzucając mu ręce na szyję i całując go. Była równie zmysłowa i delikatna jak prawdziwa kobieta. W połowie pocałunku znieruchomiała. — Do licha!
— Co się stało? Czyżby moje wargi straciły smak żywego ciała?
— Odbieram właśnie raport od robota. — Sheen użyła tego terminu bez cienia zakłopotania. Tyle w niej było ze zwykłego robota, ile dziecięcych bazgrołów w hologramie. — To była pomyłka! Mężczyzna-obywatel nie ma żadnych gości i nie wysyłał żadnych wezwań. Och! — Potrząsnęła głową. — To boli!
Skąd ten ból?
— Jakieś niemiłe słowa?
— Destrukcja. Skazał robota na przetopienie. Już go nie ma.
Tak po prostu! Dubler Stile’a, podający się za niego, został przetopiony! Oczywiście nie było co rozpaczać nad jakimś robotem, z wyjątkiem Sheen, lecz Stile zdążył nawiązać z nim jakiś kontakt i poczuł, że zaczyna się z nim identyfikować.
— Czy obywatel wiedział, że ma do czynienia z robotem?
— Nie sądzę. Teraz jednak już wie. Ludzie nie palą się w taki sam sposób jak roboty. Płoną i śmierdzą. — Przechyliła głowę na bok, przysłuchując się. — Tak, musimy stąd uciekać. Obywatel zaczął sprawdzać, czy w kopule nie ma innych intruzów.
Stile przypomniał sobie spotkanie z Czarnym Adeptem na Phaze; ta sama absolutna wrogość wobec intruzów i cicha zgoda na morderstwo. Ten typ osobowości występował nie tylko pośród Adeptów.
Sheen pociągnęła go za sobą. Wkrótce znaleźli się na górze, na ponurej powierzchni Protonu, tuż obok kopuły wypoczynkowej. Sheen otworzyła swój korpus i wyciągnęła małą, obejmującą tylko nos maskę.
— Załóż ją. Dostarczy ci tlenu. Dzięki temu zdołasz tu przetrwać.
Stile zrobił, co mu kazała. Kiedy zaczynał się dusić, wciągał nosem trochę tlenu i znowu czuł się normalnie.
Krajobraz wokół nich był przerażający. Goły piasek i żadnej roślinności. Na południu widać było łysy grzbiet górski, przesłonięty żółtawą chmurą zanieczyszczeń. Stile dokonał w pamięci kilku obliczeń i stwierdził, że muszą to być Góry Purpurowe. Znajdowali się bardzo blisko ziem, które na Phaze zajmował Lud Kurhanu. Tyle że na Protonie nie było nikogo takiego. A może? Większość ludzi miała swoich sobowtórów; czy to możliwe, żeby cały szczep też miał swój odpowiednik? — Sheen, czy ktoś mieszka w tych górach?
— Tam są kopalnie protonitu — przypomniała mu. — Niewolnicy, którzy tam pracują, karleją i… — Nagle przerwała i rozejrzała się wokoło. Coś się poruszyło. — Och, nie! Uruchomił zewnętrzną linię obrony. Nie przejdziemy!
Stile stanął i patrzył przerażony. Z okopów wypełzały małe czołgi z działami na wieżyczkach. Błyskawicznie uformowały krąg wokół kopuły; anteny ich radarów poruszały się, szukając celu.
Sheen zaciągnęła go poprzez pole siłowe z powrotem do kopuły. Pole przypominało w pewien sposób zasłonę; odczuwalne jako lekkie mrowienie skóry dzieliło od siebie dwa różne światy. Kiedy weszli do środka, poczuli znowu bogate w tlen powietrze. Jednocześnie rozległy się syreny alarmowe. Wpadli w prawdziwe kłopoty!
— Czy twoi przyjaciele nie mogliby rozbroić czołgów? — spytał Stile, biegnąc za Sheen przez zewnętrzne pomieszczenie magazynowe.
— Nie. Czołgi są całkowicie autonomiczne. Tylko obywatel może je wyłączyć. W kopule będziemy bezpieczniejsi.
Usłyszeli nadciągające androidy.
— Bezpieczniejsi, ale nie aż tak bardzo — mruknął Stile, ale musiał przyspieszyć kroku, gdyż Sheen zaczęła biec.
Przemykali się służbowymi przejściami. Sheen, która cały czas odbierała sygnały nadawane przez obsługujące kopułę roboty, prowadziła ich bezbłędnie. Pogoń była jednak tuż za nimi. Nie mieli chwili czasu, by się ukryć lub przemyśleć taktykę obrony.
Niespodziewanie wpadli do głównej części mieszkalnej. Zatrzymali się, oszołomieni.
To było niebo. Dosłownie, jak z komiksu. Podłoga zrobiona z białej, miękkiej gąbki ukształtowana została tak, by przypominać chmury; nad ich głowami unosiły się małe obłoczki, na których przysiadły skrzydlate dzieci, grające na harfach. Z oddali dochodziła cudowna, przyciszona muzyka: chóry anielskie.
Jakiś anioł spostrzegł ich i podszedł, trzepocząc ogromnymi skrzydłami. Odziany był w powłóczystą szatę z wyhaftowaną złotą literą „G”.
— Och, nowi goście Pana. Czy odrzuciliście wszelkie grzechy i pragnienia?
Ani Stile, ani Sheen nie potrafili wymyślić właściwej odpowiedzi. Stali bez ruchu, a za ich plecami pojawiły się ścigające ich androidy.
— Cóż to! Któż to! — zawołał anioł. — Bezduszne istoty nie mają tu wstępu.
Androidy, niezadowolone, wycofały się. Przypominały swym zachowaniem zwierzęta z meczu futbolowego, gdy odgwizdano karny.
Z chmury dobiegł ich nowy głos.
— Cóż to za zamieszanie, Gabrielu? — spytała jakaś kobieta.
— Mamy gości — odparł archanioł Gabriel. — Ale nie jestem pewien…
I wtedy pojawiła się dama ubrana w przejrzystą suknię, opinającą jej bujne wypukłości. Stile zdecydował, że efekt końcowy jest nieopisanie seksowny. Przyzwyczajony był albo do nagości, albo do zasłaniającego wszystko ubrania. A to niezdecydowanie… Doprawdy, niebo nie pozbawione było erotyki.
— To niewolnicy! — kobieta zmarszczyła brwi. — Nie mają prawa znajdować się tutaj!
Stile i Sheen rzucili się do ucieczki. Pobiegli przez barierę chmur ku najbardziej rzucającej się w oczy drodze ratunku: wyłożonej złotem ścieżce, która spiralą przechodziła przez podłogę z chmur, zmieniając się w kamienne schody. Na stopniach wyryte były litery i Stile, biegnąc, zdążył przeczytać napis, jaki tworzyły: DOBRE CHĘCI. Na dole schody doprowadziły ich do potężnych, nieprzezroczystych, podwójnych drzwi. Sheen pchnęła je i weszli do środka.
Znowu stanęli zdumieni. Dolna komnata była całkowicie odmienna od górnej. Panował w niej żar, w jamach płonęły ogniska. Przerażające freski na ścianach pokazywały groteskowe sceny pełne tortur i wyuzdania. Do metalowych pali przyczepione były łańcuchy z obręczami na końcu.
— To jest piekło — stwierdził Stile. — Niebo na górze, piekło na dole. Zgadza się.
— Niewolnica z metra wspominała o tym — dodała Sheen. — Wiedziała, co mówi.