Nieprzyjacielskie czołgi wciąż goniły jego pusty już pojazd. Stile podbiegł do Sheen, leżącej nieruchomo w miejscu, gdzie upadła. Wyglądała na nie uszkodzoną; może spowodowany eksplozją wstrząs obluzował tylko jeden z przewodów, odcinając zasilanie. Podniósł ją i ruszył ku najbliższemu fałdowi zasłony. Sheen, zbudowana z metalu i plastiku, była ciężka; z trudem niósł ją po piasku, parzącym jego bose stopy. Stile zmęczył się szybko.
Jego pusty czołg eksplodował. Pech i gęsta kanonada wykończyły go.
Wrogie czołgi przerwały pościg i zawróciły ku kopule. Oczywiście od razu dostrzegły Stile’a zataczającego się pod ciężarem Sheen. Lufy ich dział skierowały się na niego. Ale zasłona była tuż obok.
Stile zebrał w sobie resztki sił i skoczył. „Phaze!”, zawołał w myśli, wyrażając pragnienie znalezienia się po drugiej stronie. Któryś z czołgów strzelił; pocisk świsnął nad głową Stile’a i wybuchnął gdzieś z tyłu.
Stile poczuł lekkie mrowienie. Upadł na ziemię, pokrytą zieloną trawą. Sheen wypadła mu z rąk, potoczyła się po zasłanej liśćmi murawie i zastygła z rozrzuconymi kończynami.
Piekła go noga. Tkwiła jeszcze po drugiej stronie zasłony w dymie i żarze wywołanym wybuchem pocisku. Pospiesznie ją cofnął. Nie była co prawda poparzona, ale bardzo go bolała.
Podszedł do Sheen. Wyglądała na zmaltretowaną i sponiewieraną, a jej pięknie ukształtowany tors był poszarpany. Straciła jedną pierś, na głowie miała o połowę mniej włosów, a jej bok wyglądał na zmiażdżony; z prawego ramienia sterczały połamane kawałki metalu. To było coś więcej niż obluzowany przewód!
„Przecież jej nie kocham”, przypomniał sam sobie. „Sheen jest tylko maszyną, jej inteligencja jest sztuczna. Bez baterii i przewodów jest tylko kupą złomu”.
Lecz logika musiała ustąpić emocjom.
— Kocham cię, Sheen, przynajmniej trochę! — szepnął. — Oddam cię do naprawy…
Naprawy? Są na Phaze, w świecie magii, a on jest Błękitnym Adeptem. Może przecież sam to zrobić.
Ale czy naprawdę? Nie miał przecież talentów uzdrowiciela i nigdy jeszcze nie udało mu się wywrzeć wpływu na żadną z żywotnych funkcji jakiegokolwiek organizmu. Lecz przecież uzdrowił Neysę po jej pobycie w piekle, a jego sobowtór był uznanym uzdrowicielem. Może potrzebował tylko wprawy. Błękitna Pani umiała leczyć dotykiem; magia Stile’a była zawsze bardziej materialna. A już na pewno nie potrafiłby przywrócić komuś życia.
Sheen jednak nigdy nie była żywa. Może wystarczyłoby naprawić obwody, usunąć złamania i uszkodzenia? To przecież mieściło się w granicach jego możliwości. Szybko wymyślił kilka zaklęć. — Jedno oka mgnienie, niech zniknie oparzenie! — zaśpiewał, żałując, że nie ma ze sobą ani harmonijki, ani Platynowego Fletu. Nie przewidywał takiego powrotu na Phaze! Na drugi raz nie będzie rozstawał się z instrumentem.
Tors Sheen znowu stał się gładki. Zaklęcie działało!
— Kości stalowe, całe i zdrowe! — I złamania zaczęły się zrastać, tułów nabierał dawnych kształtów, odrosła utracona pierś. — Włosy odrastają, twarz ozdabiają! — i wszystkie uszkodzenia znikły. Teraz kolej na najtrudniejsze. — Obwodów odbudowa, świadomość jak nowa. — Prymitywizm rymów trochę go niepokoił, ale wiersze spełniły swoje zadanie. Sheen znowu była cała. Tyle tylko, że leżała nieruchomo, równie piękna jak najpiękniejsza z kobiet. Nie dawała znaku życia. Coś się nie udało.
Może brak instrumentu muzycznego zmniejszył siłę magii? Stile wyczarował gitarę, użył jej do zgromadzenia wokół siebie magicznej mocy i spróbował jeszcze kilku zaklęć. Wypróbował wszystko, co przyszło mu do głowy, ale nic nie pomagało. Wreszcie poddając się emocjom spotęgowanym niedawnym otarciem się o śmierć, z rozpaczą rzucił się na jej ciało i całował martwe wargi.
— Och, Sheen, przebacz!
Jeśli oczekiwał, że pocałunek przywróci ją do życia, to się zawiódł. Leżała nieruchomo.
Po chwili usiadł. Twarz miał mokrą od łez.
— Nigdy się z tym nie pogodzę — szepnął. — Musi być jakiś sposób.
I wtedy zrozumiał: Sheen jest przecież skomplikowaną maszyną, mechanicznym i elektronicznym cudem rozwiniętej nauki i techniki, a takie zjawiska nie miały miejsca w magicznym świecie. Sheen mogła być w doskonałym stanie — o mało co nie powiedział „zdrowiu”, lecz mimo to nie funkcjonować. Jej ciało przekroczyło zasłonę, zdolność do działania została po jej drugiej stronie.
Żeby się o tym upewnić, należało przenieść ją z powrotem do jej świata. Przecież i tak musi tam wrócić. Wypad na Phaze był tylko ratującym życie wybiegiem.
Stile podniósł się i wziął ją na ręce. Przygotował się wewnętrznie na nieuniknioną migrenę i wypowiedział zaklęcie przenoszące go na miejsce, w którym zwykle przekraczał zasłonę. Następny czar przeniósł go na drugą stronę.
Sheen ocknęła się, gdy tylko znaleźli się w znajomym korytarzu.
— Stile! — wykrzyknęła. — Co… gdzie?
Pocałował ją i postawił na ziemi.
— Wyjaśnię ci później. Najpierw musimy skontaktować się z moją pracodawczynią i zawiadomić ją, że wygrała zakład. Nie musi spędzać dnia z szatanem.
— Tak — zgodziła się Sheen. — Ale jak…?
— Wiesz, chyba cię w pewien sposób kocham — oznajmił Stile. — Wiem to na pewno.
— Ale ja jestem maszyną!
— A ja kupką protoplazmy — klepnął ją w uwodzicielski tyłeczek. — Ruszaj się, istoto!
Szybko zorientowała się w otoczeniu.
— Naprawdę chciałabym wiedzieć, co się działo, kiedy byłam nieprzytomna. Ostatnie co pamiętam, to jazda na czołgu. A teraz znalazłam się tu. To czysta magia.
Stile roześmiał się, rozbawiony jej bardzo nietypowym dla robota zakłopotaniem. Radość z powrotu Sheen do życia sprawiła, że zakręciło mu się w głowie. Nie, to uboczny skutek przenoszącego zaklęcia.
— Czysta magia! — powtórzył i pociągnął ją za sobą.
W trzeciej rundzie jego przeciwnikiem był obcy.
Stile nigdy jeszcze nie grał przeciwko żywej istocie nie należącej do rodzaju ludzkiego, choć obserwował już niegdyś ich grę. Prawo przewidywało udział w Turnieju dwudziestu czterech obcych, lecz przeważnie byli to bogaci ludzie z innych systemów gwiezdnych, albo przynajmniej istoty człekokształtne. Pokusa zdobycia nieograniczonych bogactw i władzy przyciągała wielu, lecz większość nie miała szansy na uczestnictwo w Turnieju. Opłata dla istot spoza Protonu była ogromna, choć niewolnicy startowali za darmo. System opracowany został dokładnie. Obywatele zawsze potrafili wymusić odpowiedni haracz!
Jego przeciwnik był rzadkością, prawdziwym obcym. Zamiast ramion miał cały pierścień macek, sześć małych pajęczych nóżek, a jego głowa składała się głównie ze słoniowej trąby. Organy czuciowe osadzone były na cienkich, ruchliwych czułkach. Stile przypuszczał, że te z kulkami na końcu to oczy, a te zakończone jakby dzwonkami to uszy; ale jaką funkcję mogły spełniać małe, nieprzezroczyste krążki?
— Witam — oznajmił uroczyście. — Jestem Stile, człowiek-niewolnik z tej planety.
— Grzeczność przyjęta; wyglądasz na to, kim jesteś — odparł obcy. Głos dochodził od strony głowy, lecz nie z samej trąby. — Jestem Dgnh z Skądinąd.