Do licha! Musiała być przecież nieparzysta liczba możliwych do przejścia korytarzy; co najmniej jeden prowadził do czerwonych drzwi po drugiej stronie labiryntu. Gdyby wiodła tam więcej niż jedna droga, liczba korytarzy byłaby parzysta, z czego dwa byłyby jeszcze nie sprawdzone. Taka sytuacja zdarzała się rzadko; widzowie lubili, gdy zawodnicy spotykali się gdzieś w środku labiryntu i rozpaczliwie biegli śladami swego przeciwnika. Komputer prowadzący grę przeważnie spełniał to milczące żądanie widzów. Wynikało z tego, że Stile musiał w pośpiechu ominąć jakiś odchodzący w bok korytarz. Pierwszy błąd; miał nadzieję, że nie będzie musiał zbyt drogo za niego zapłacić.
Sprawdził trasę wiodącą do niebieskich drzwi. Bez rezultatu. A więc skręcił w prowadzący na prawo korytarz, którym wrócił wcześniej do punktu wyjścia. I rzeczywiście: korytarz rozwidlał się; Stile przegapił przedtem rozgałęzienie, gdyż prowadziło w przeciwnym kierunku. Powinien był patrzeć nie tylko przed siebie, ale i za siebie; elementarne zabezpieczenie. Nie szło mu dziś najlepiej.
Ale wcale nie oznaczało to, że tracił czas. Helia przedzierała się z drugiej strony labiryntu, starając się odnaleźć jego niebieski trop, który doprowadziłby ją do wyjścia. Przy pojedynczym śladzie nie miałaby żadnych kłopotów, ale teraz wszystkie korytarze były niebieskie i kobieta mogła zagubić się podobnie jak Stile. W labiryntach zdarzało się czasem, że ktoś przeszedł już dziewięć dziesiątych drogi, podczas gdy jego przeciwnik przez cały czas błądził; a potem nagle błądzący odnajdywał ślad swego rywala i pewnie zdążał do zwycięstwa, a ten, który był już tak blisko, zaczynał tracić trop. Nigdy nie można było mieć pewności.
Stile pobiegł nowo odkrytym korytarzem. Przy rozgałęzieniu skręcił w lewo. Tunel nie wyglądał na ślepą uliczkę, nie krzyżował się też sam ze sobą; świetnie. Teraz musi odnaleźć trop Helli, zanim ona wpadnie na jego ślad.
Zatrzymał się nasłuchując. Tak… słyszał jej kroki w sąsiednim korytarzu. Nie oznaczało to wcale, że byli blisko siebie; korytarz mógł kończyć się ślepo, nie łącząc się z tym, którym szła kobieta. Mimo to zlokalizowanie przeciwnika mogło stanowić poważną korzyść. Stile miał szansę przemknąć się i odnaleźć trasę Helli, podczas gdy ona badać będzie fałszywy ślad, tracąc szansę na zwycięstwo.
I wtedy usłyszał cichy okrzyk radości. Do licha! To mogło oznaczać tylko jedno: Helia odnalazła jego ślad. W takim razie Stile znalazł się w ślepej uliczce.
Cofnął się bezszelestnie i szybko. Oczywiście, czerwony ślad dochodził do niebieskiego w miejscu ominiętego przez Stile’a prawego odgałęzienia i tam się kończył. Helia była na właściwym tropie i mknęła nim szybko. Stile wpadł w tarapaty!
Pobiegł czerwonym szlakiem. Miał tylko jedną nadzieję; liczył, że Helia zostawiła za sobą wyraźną drogę, na której nie można pobłądzić, ona sama zaś zagubi się w jego pętlach i ślepych korytarzach.
Nadzieja rychło zawiodła. Czerwony ślad rozdzielił się, a Stile nie wiedział, który z tropów jest dobry. Musiał zgadywać. Wybrał prawy korytarz, który zakręcił, zaprowadził go w pobliże wyjścia i zakończył się ścianą. Wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu.
Cofnął się pospiesznie, nie dbając już o ciszę, i pobiegł korytarzem prowadzącym w lewo od rozwidlenia. Tunel wił się bez końca i Stile w każdej chwili spodziewał się dźwięku dzwonka oznajmiającego zwycięstwo Helli. Korytarz znowu się rozdzielił; Stile, cały spocony, wybrał prawe odgałęzienie. Jeśli przegra w tak prostej konkurencji z kobietą, która przecież nie jest równym mu graczem…
Nagle stało się; zobaczył czerwone drzwi. Rzucił się ku nim ze wszystkich sił, nagle pewny, że Helia stoi już na progu niebieskich, że nawet pół sekundy może mieć kolosalne znaczenie. W wyobraźni słyszał dźwięk dzwonka ogłaszającego jego porażkę.
Przebiegł przez próg. Zabrzęczał dzwonek. Stile wygrał!
— Do diabła! — wykrzyknęła Helia gdzieś z wnętrza labiryntu.
A więc pogubiła się w mylnych śladach, jakie pozostawił, i znajdowała się jeszcze daleko od drzwi. Niepotrzebnie się tak bał.
Sheen czekała na niego przy wyjściu.
— Zabierz mnie stąd — poprosił, obejmując ramieniem jej cienką kibić. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi koszmarny obraz: poszarpane w walce z czołgami ciało Sheen. Lecz z tamtych ran nie pozostał nawet ślad; Sheen była jak nowa. — Mam już dosyć tego Turnieju!
— Będziesz miał więcej niż dzień do następnego pojedynku — oznajmiła. — Wystarczy ci czasu na stoczenie walki z Ogierem na Phaze.
— Równie dobrze mógłbym nie opuszczać Turnieju! — jęknął. — Jeden pojedynek za drugim.
Rozdział 6
ROŻCOLIMPIADA
Na prośbę Błękitnej Pani Neysa opuściła zamek wcześnie rano, by wraz z bratem odbyć ostatnią próbę przed mającymi się odbyć występami. Stile niepokoił się, że Pani pozbawiona będzie właściwej opieki, lecz nie odważył się protestować, zwłaszcza że przez cały czas nie opuszczała zamku, gdzie była dosyć bezpieczna.
Kiedy nadszedł właściwy moment, Stile objął gibką kibić Pani i rzucił zaklęcie, które przeniosło ich oboje na miejsce zawodów. Czary tego typu wychodziły mu coraz lepiej, choć wciąż jeszcze wolałby, gdyby tylko mieli więcej czasu, podróżować w sposób bardziej konwencjonalny.
Widok był imponujący. Na zawody przybyło osiem, czy nawet dziesięć stad jednorożców; każdy Ogier wywiesił nad swoim obozem proporzec, wokół którego zbierali się jego poddani. Setki jednorożców pasły się na rozległym pastwisku. Wszystkie były pięknymi okazami swego gatunku, a ich sierść lśniła najbardziej oryginalnymi barwami tęczy.
Spotkać można tu było również istoty innych gatunków. Pojawiły się małe watahy wilkołaków, zachowujących ostrożną neutralność na widok swych potencjalnych ofiar. Nikt nie śmiał tu na nikogo warczeć! Nietoperze przelatywały z gałęzi na gałąź, lub polatywały wysoko w poszukiwaniu owadów. Liczne były też postacie człekokształtne.
Jeden z jednorożców podbiegł do nowo przybyłych i przeobraził się w mężczyznę odzianego w schludny mundur wojskowy. — Proszę podać swoje nazwiska. Zaraz wydam wam identyfikatory.
— Błękitny Adept i Błękitna Pani — rzekł Stile.
— Adept! Proszę tędy! — Reakcja jednorożca przypominała Stile’owi sposób, w jaki reagowali niewolnicy na Protonie na widok obywatela.
Poszli za przewodnikiem do małego pawilonu ustawionego na brzegu boiska. Kilkanaście osób spoczywało tam na przypominających trony krzesłach i kanapach. Nikt nie wstał, ani też nie przywitał Stile’a i Pani. Stile był już na tyle dobrze zaznajomiony z obyczajami panującymi na Phaze, że wiedział, iż taki brak reakcji stanowi wystudiowaną nieuprzejmość w stosunku do Adepta albo Pani. Nie dał jednak nic po sobie poznać; chciał najpierw zrozumieć, jaki jest tego powód.
Wtedy wstała i podeszła do nich przystojna młoda kobieta. Wydała się mu znajoma.
— Przychodzisz bez przebrania, przystojniaczku? — spytała, wyciągając do niego dłoń. Coś w jej głosie przypomniało mu chichot wiedźmy.
— Żółciutka! — wykrzyknął. — Co cię tutaj sprowadza? Sądziłem…
— Sądziłeś, że nie mam już więcej odmładzających wywarów? — uśmiechnęła się figlarnie. — Takich, których efekt trwać będzie przez cały dzień?