— Twój towarzysz opowiedział mi, kim byłeś w alternatywnym świecie — rzekła Pani. — Prosiłam go o to, gdy byłeś nieobecny, gdyż nie godzi się, abym nic o tobie nie wiedziała.
Wyciągała z Hulka informacje, to jasne.
— Sam bym ci wszystko powiedział, pani, gdybyś się tylko spytała.
Oczywiście, chciała uzyskać obiektywny obraz. Do czego zmierza?
— Wiem teraz, z ust bezstronnego świadka, że wielce przypominasz mego małżonka — człowieka wielkiego serca i mądrości, który niejedno wycierpiał z racji swojego wzrostu. Neysa też mi dużo o tobie opowiadała.
— Neysa ma stanowczo za długi język — mruknął Stile. Był to oczywiście żart, klacz słynęła ze swej małomówności.
— Jesteś dobrym człowiekiem, a ja skrzywdziłam cię swoją powściągliwością. Lecz taką mam naturę i winna ci jestem wyjaśnienie.
— Nie chcę cię do niczego zmuszać — odparł szybko Stile, choć w rzeczywistości był gotów słuchać wszystkiego, co zechciałaby mu opowiedzieć.
— A więc powiem ci dobrowolnie — odparła, obdarzając go przelotnym uśmiechem, od którego stopniało mu serce. Czy to możliwe, że polubiła go choć trochę? Nie, starała się tylko być sprawiedliwa i przekazać mu niezbędne informacje.
Stile słuchał opowieści z przymkniętymi oczami, chłonąc jej słodki głos i widząc wszystko, o czym mówiła, z najdrobniejszymi szczegółami.
— Od chwili gdy Phaze została odcięta od mitycznego świata techniki, minęły setki lat, i wciąż pozostawała w izolacji od wszelkich innych światów. Przez trzysta lat nasz gatunek rozprzestrzeniał się na tej ziemi i odkrywał moc, która się tu kryła. Królestwa zwierzęce także zdobywały nowe terytoria i walczyły ze sobą, aż każdy gatunek zajął swoją niszę: smoki na południu, demony śniegu na pomocy, giganci na dalekim zachodzie, i tak dalej. Wkrótce najzdolniejsi z ludzi zostali adeptami magii, zabraniając innym jej używania, chyba że w bardzo wąskiej dziedzinie. Nie więcej niż dziesięciu magów mogło żyć jednocześnie. Wyróżniał ich tylko talent, nie honor czy zasługi osobiste, i każdy, kto aspirował do statusu Adepta, lecz mniej był wprawny niż mistrzowie, ginął z ich ręki. Dziś zwykli ludzie używają tylko najprostszych zaklęć i omijają Adeptów; podobnie i zwierzęta trzymają się od nich z dala.
Wyrosłam w liczącej piętnaście rodzin wiosce, na wschód stąd, niedaleko wybrzeża. Znano tam niewiele zaklęć, tylko te najprostsze. Mogłam wyjść za mąż za chłopca z mojej wioski, ale rodzice radzili, żebym się nie spieszyła. Nie wiedziałam wtedy dlaczego; uważali, że jestem ładna, i nie chcieli, żebym zmarnowała życie, wychodząc za miejscowego rybaka czy farmera. Gdyby wiedzieli, kto stanie się moim mężem, czym prędzej oddaliby mnie pierwszemu lepszemu świniopasowi! Lecz oni nie mogli przewidzieć, iż pragnie mnie jeden z Adeptów, a że byliśmy zamożni i posiadaliśmy wiele pól i zwierząt, nie było potrzeby, bym prędko wychodziła za mąż. Mój ojciec jest czymś w rodzaju uzdrowiciela, choć nie wiem, czy zawdzięcza to swojej naturze, czy umiejętnościom, a ja odziedziczyłam jego sztukę. Pomagaliśmy chorym i rannym zwierzętom z naszej wioski, nigdy nie popisując się naszym talentem, toteż nigdy nie spoczęło na nas złowrogie spojrzenie nieprzyjaznego Adepta.
Kiedy skończyłam dziewiętnaście lat, większość moich rówieśnic była już zamężna. Lecz ja kochałam swoje zwierzęta i nie odczuwałam samotności. Mówi się, że mężczyznom najbardziej podobają się te kobiety, które ich nie potrzebują, i tak było w moim przypadku. Pewnego dnia źrebię urodzone przez moją klacz zabłąkało się z dala od stajni i nie wróciło na noc. Nazywaliśmy je Śnieżynką, miała sierść białą jak śnieg, choć temperament ognisty. Często zdarzało się jej oddalać, lecz tym razem zginęła naprawdę. Wzięłam moją dzielną klacz, Gwiazdeczkę, matkę Śnieżynki, i długo szukałyśmy zguby, lecz ślady prowadziły w samo serce lasu. Wtedy poczułam w głębi duszy, że Śnieżynkę spotkało coś złego. Miałam dziewiętnaście lat i kochałam ją, więc ruszyłam za nią do puszczy, chociaż wiedziałam, że to szaleństwo.
W puszczy napotkałam zakryte całunami mchów drzewa, które z sykiem sięgały po mnie. Piasek wciągał kopyta mego wierzchowca, a dziwne kształty i cienie pojawiały się coraz bliżej i bliżej. Poczułam lęk.
Wiedziałam, że muszę zawrócić. Śnieżynka była już stracona i czułam, że ja też narażam się na zgubę, nie przerywając i tak daremnych poszukiwań. Lecz uwielbiałam moje źrebiątko, tak jak wszystkie konie, i myśl o Śnieżynce, samotnej i opuszczonej w głuszy, była dla mnie torturą. Wynajdowałam kolejne preteksty, by sprawdzić, czy nie ma jej za coraz to nowym drzewem, czy też głazem. W pewnej chwili wydało mi się, że słyszę słabiutkie rżenie; z radością w sercu zeskoczyłam z konia i pobiegłam w kierunku, skąd mnie dobiegło, lecz była to tylko gałąź skrzypiąca na wietrze.
Zbliżała się burza, a to nie wróżyło nic dobrego, gdyż w naszych stronach pogoda taka wyciągała trolle z kryjówek. Mimo to nie wsiadłam na konia. Tym razem byłam pewna, że słyszę żałosne rżenie. Pobiegłam, lecz znowu nic nie znalazłam; było to tak, jakbym próbowała dogonić błędny ognik.
Nagle niebiosa rozwarły się i w jednej chwili zalały mnie strugi deszczu. Uderzenie pioruna spłoszyło Gwiazdeczkę, która zapominając o mnie, rzuciła się do ucieczki, za co jej zresztą wcale nie winiłam. Pobiegłam za nią, lecz gałęzie czepiały się mojej sukni, a podmuchy wiatru szarpały mną, tak że nie widziałam, dokąd biegnę. Drżałam cała i to nie tylko z chłodu. Krzyknęłam, mając nadzieję, że usłyszą mnie w wiosce, lecz szalejąca burza głuszyła wszystko.
Zjawiły się za to trolle i kiedy ujrzałam ich złowrogie postacie, krzyknęłam ze zdwojoną siłą. Obrzydłe potwory schwyciły mnie szorstkimi i chciwymi łapami i poczułam, że to koniec. Nie ocaliłam życia mej ulubienicy, a niebawem utracę własne.
Jeden z trolli złapał mnie za włosy i uniósł do góry. Zbyt byłam przerażona, by wydać głos. Bałam się śmierci, która wydawała się teraz nieunikniona, lecz jeszcze bardziej lękałam się tego, co miało ją poprzedzić, gdyż wiedziałam, że trolle łakome są na kobiety.
Wtedy to dobiegł mnie stukot końskich kopyt. Zmusiłam się do krzyku w nadziei, że to wraca Gwiazdeczka, niosąc na grzbiecie mego ojca. Lecz dźwięki przybliżyły się i spostrzegłam, że nie było to żaden ze znanych mi koni, lecz ogromny błękitny ogier o purpurowej grzywie i kopytach jak stal, a dosiadał go odziany w błękit chłopiec-mężczyzna…
— Błękitny Adept! — wykrzyknął Stile, przerywając jej.
Pani z powagą skinęła głową i ciągnęła dalej:
— Nie wiedziałam wtedy, kim jest. Wydawał mi się chłopcem z pobliskiej wioski, a może kimś z Małego Ludu. Zawołałam, a on wyciągnął błękitny miecz i trolle cofnęły się w cień drzew. Chłopiec ruszył w moją stronę i gdy monstra pojęły, czego chce, puściły mnie. Cała i zdrowa upadłam na ziemię i na czworakach popełzłam w jego kierunku.
Chłopiec wyciągnął dłoń, by pomóc mi dosiąść konia, a kiedy to zrobiłam, błękitny ogier skoczył z siłą, która rozpędziła przerażone trolle i sprawiła, że o mało co nie spadłam z jego grzbietu, choć rozpaczliwie przywarłam do mego wybawcy.
W jednej chwili znaleźliśmy się na skraju lasu, galopując w kierunku wioski. Wciąż padało; drżałam z zimna, a mokra suknia oblepiała moje ciało, lecz chłopiec nie zwracał na to uwagi. Nie pytając o drogę, zawiózł mnie na moje własne podwórze i zatrzymał konia. Zeskoczyłam, cała mokra, szczęśliwa i pełna wdzięczności.
— Młodzieńcze — zwróciłam się do niego, wspaniałomyślnie uznając go za starszego, niż mi się wydawał. — Cały przemokłeś. Wejdź i ogrzej się przy kominku.