Zabicie Czerwonej nie będzie najtrudniejszym zadaniem — nie po tym, jak widział śmierć Hulka. Najgorzej będzie zrozumieć powody, pojąć prawdę. A może Stile sam się oszukuje? Nigdy przedtem, zanim nie rozpoczęto przeciwko niemu anonimowej wojny w obu światach, nie planował, że zostanie mordercą. Lecz tylu nowych rzeczy już się nauczył…
W środku domu strachów panowała ciemność. Korytarz wił się raz w jedną, raz w drugą stronę, co było zupełnie naturalne dla tego typu urządzeń; Stile poznał podobne w czasie Turnieju. Ciemności też go specjalnie nie niepokoiły. Również Neysa dobrze sobie w nich radziła, zwłaszcza że miała znacznie od niego lepszy słuch.
Światełko prowadziło ich przez labirynt. Z ciemności wyskoczyła zjawa, złowrogo błyskając oczyma; nieszkodliwa kulka. Stile pomyślał zaraz o innym, bardziej realnym niebezpieczeństwie: pętli duszącej go, nie pozwalającej na wypowiedzenie obronnego zaklęcia. Tak przecież zginął jego sobowtór. Typowy atak Czerwonej Adeptki. Zamiast zjawy mogła pojawić się pętla, a on nie zauważyłby jej w ciemnościach, póki nie zacisnęłaby się na jego szyi. Potrzebował ściśle określonego środka ochronnego. — Niech zaklęcie obce mknie, ty przed pętlą ochroń mnie — zaśpiewał cicho.
Wokół szyi wyrósł mu kołnierz: mocny pierścień z ostrymi, pionowymi wyżłobieniami, których krawędzie mogły przeciąć każdą linę, zaciskającą się na jego szyi. Ochrona przed arkanem.
Korytarz-labirynt przemienił się w wąską klatkę schodową, prowadzącą do góry. Każdy stopień był podświetlony i jego brzegi fosforyzowały. Rozsądne zapożyczenie z Protonu; żadne dziecko nie potknie się na takich schodach. Stile postawił nogę na pierwszym stopniu i kiedy oparł się na nim całym ciężarem, stopień opadł do poziomu podłogi, co przypominało trochę jadące w dół schody ruchome. Spróbował jeszcze raz — to samo. Schody wcale nie musiały być magiczne, być może zostały zamocowane na rolkach. Skutek jednak był ten sam: nie dało się na nie wejść. Wyczarowane przez niego światełko zmierzało do góry; gdzieś tam ukryła się Czerwona Adeptka.
— Chyba znowu trzeba będzie użyć magii — stwierdził Stile. Odwrócił się w stronę schodów i zaśpiewał: — Schody stójcie, miejsca pilnujcie. — I znowu postawił stopę na najniższym stopniu.
Tym razem stopień nie przesunął się w dół. Poruszył się nieznacznie, tak jakby usiłował się opuścić, lecz pozostał na miejscu. Stile zaczął więc piąć się do góry. Schody kręciły mu się coraz energiczniej pod stopami, lecz nie zmieniały położenia.
I wtedy jeden ze stopni ugryzł go w stopę. Stile spojrzał w dół i ujrzał zębatą paszczę pracującą nad jego butem. Był to, przebrany za stopień, demon, który teraz odzyskiwał swe naturalne kształty. Stile, układając zaklęcie, zupełnie o tym nie pomyślał, więc nie objęło ono tego szczególnego przypadku.
Usłyszał okrzyk Neysy. Ona też została zaatakowana. Wszystkie stopnie okazały się demonami, a oni znaleźli się w samym ich centrum. Pułapka zatrzasnęła się z hukiem.
Stile pospiesznie spróbował wymyślić jakieś zaklęcie, lecz rozpraszały go żujące jego but zęby demona.
— Zaklęcie umyka, w piekle znika! — zaśpiewał w końcu.
Nic się nie stało. Oczywiście! Przecież już raz je wykorzystał. Potrzebował innego wariantu. — Wyślij zapach… uch! — zęby przegryzły się przez but; demon nabierał siły. — Schowaj zaklęcie srogie… w muszli kształty drogie! — zaśpiewał desperacko.
Muszla, piękna, biała i rowkowana — dokładnie taka jak to sobie w pośpiechu wyobraził — zamknęła w sobie wszystkie demony… razem ze Stile’em i Neysą. Wcale sobie tym nie pomógł.
Neysa ruszyła mu na ratunek. Wróciła do postaci jednorożca. Na schodach ledwie starczało dla niej miejsca, lecz kopyta stanowiły pewną osłonę przed zębami demonów. Wciągnęła brzuch, żeby zrobić trochę więcej miejsca i dźwiękiem rogu zaprosiła Stile’a na swój grzbiet.
Wskoczył z wdzięcznością. Neysa zatańczyła, rozbijając kopytami zębate paszcze. Teraz przyszła pora na bolesne jęki demonów; wcale im się to nie podobało.
Neysa biegła do góry, aż dotarła do podestu. Po drodze rozerwała muszlę, którą wyczarował Stile. Kawałki skorupy spadały, mieszając się z zalegającymi schody powybijanymi zębami.
Stile zeskoczył i spojrzał w dół.
— Czegoś tu nie rozumiem — mruknął. Demony odzyskały już w pełni swe naturalne kształty, lecz unieruchomione zaklęciem nie mogły opuścić swego miejsca. — Jeśli Czerwona ma na służbie demony, to dlaczego chowa je tutaj, zamiast skierować przeciwko nam? Dlaczego ożyły dopiero później, a nie wtedy, gdy dotknąłem ich po raz pierwszy. Gdzieś tu musi być klucz…
Neysa wróciła do postaci dziewczyny; było to znacznie dogodniejsze w wąskich korytarzach.
— Amulety trzeba najpierw uruchomić — przypomniała.
Jedną rzecz należało zapisać jej na plus: nigdy nie kpiła z niego, gdy nie mógł czegoś od razu zrozumieć. Pomagała mu we wszystkim. Była, pod wieloma względami, idealną kobietą, choć oczywiście tylko klaczą.
— Ach, tak. — Amulety uruchamiało się drobną magią werbalnego polecenia. A więc stopnie-demony czekały na tę magię. Lecz on przecież nie uruchomił ich, tylko zmusił do pozostania na miejscu!
Chyba że uruchomić mogły je nie słowa, lecz dowolna, skierowana na nich magia. Wtedy, gdy rzucił zaklęcie… tak.
Oznaczało to, że musi bardzo uważać z użyciem magii. Żaden amulet nie mógł go sam z siebie skrzywdzić, lecz można je było uruchomić niechcący. Wszystkie, które znajdowały się w zasięgu zaklęcia.
Nagle rozjaśniło mu się w głowie. To mogło wyjaśnić powód zbudowania tego wesołego miasteczka. Jeśli zamek broniony był przez amulety, które musiały być przez intruzów uruchomione, to pozostawały one do czasu aktywacji zupełnie bezużyteczne. A więc oferowano je jako nagrody, które chciwcy pospiesznie uruchamiali. Nieczynny amulet był tylko niewiele wartym kawałkiem metalu. Kiedy golemy — właściciele budek — twierdziły, że „każdy wygrywa”, właśnie to miały na myśli. Lub też raczej: „każdy przegrywa”, gdyż amulety były napastnikami. Stile postąpił tak, jak założyła to sobie Czerwona, i gdyby nie był Adeptem, do tego ostrożnym, wpadłby w niezłe tarapaty wywołane przez jego pierwszą „nagrodę”.
Schody nie były nagrodą. Były obroną przeciwko magii… bardzo zresztą skuteczną. Skoro jednak Stile atakowany był przez coraz bardziej wymyślne pułapki, znaczyło to, że posuwa się we właściwym kierunku.
A może Czerwona Adeptka nie mogła sama uruchamiać swych amuletów… bo zaatakowałyby i ją, gdyby to uczyniła? Tak jak bomby niszczące każdego, kto uruchomił zapalnik? Czy wobec tego musiała zmusić intruza, by sam spowodował własną śmierć? Jeśli tak, i jeśli Stile powstrzyma się od uruchamiania amuletów słowem lub magią, to zdobędzie przewagę…
Przewagę? Przecież magia była jego najważniejszą bronią! Jeśli nie może jej użyć, to jak ma zwyciężyć Czerwoną?
Zgrabna pułapka, pozbawiająca go głównego oręża! W odróżnieniu jednak od swego sobowtóra, Stile przez całe życie musiał doskonalić swe niemagiczne umiejętności. Umiał nieźle sobie radzić i bez czarów. Niemożność stosowania zaklęć ograniczała i jego, i Czerwoną, a obiektywnie rzecz biorąc, był od niej lepszy. Sztuczka Adeptki odniesie więc wręcz przeciwny skutek.
— Już chyba rozumiem — wyjaśnił Neysie. — Każda magia aktywuje amulety, lecz dopóki ich nie uruchomię, nie mogą mi nic zrobić. A więc walczyć będziemy jak na Protonie. Omijanie pułapek może wymagać dużej pomysłowości, lecz warto się wysilić.