Andy Anderson zerknął na zegar ścienny. Nie był to cyfrowy model, jak przystało na centrum komputerowe, lecz zwykły stary i zakurzony zegar ze wskazówkami, które pokazywały dokładnie dziesiątą.
– Trzeba się brać do pracy – powiedział policjant. – Ugryziemy to z dwu stron. Detektyw Bishop i Shelton będą prowadzić rutynowe śledztwo w sprawie zabójstwa. CCU zajmie się dowodami komputerowymi… korzystając z pomocy Wyatta. – Rzuciwszy okiem na leżący na biurku faks, dodał: – Czekamy też na konsultanta z Seattle, eksperta od Internetu i systemów sieciowych. Patriae Nolan. Lada chwila powinna się zjawić.
– Z policji? – spytał Shelton. – Nie, jest cywilem.
– Ciągle korzystamy z usług fachowców z firm prywatnych – dodał Miller. – Technika zmienia się tak szybko, że nie nadążamy za rozwojem. Przestępcy są zawsze o krok przed nami. Dlatego kiedy tylko można, korzystamy z pomocy niezależnych konsultantów od zabezpieczeń.
– Zwykle zgłasza się mnóstwo chętnych – powiedział Tony Mott. – Dziś w dobrym tonie jest napisać w życiorysie o złapaniu hakera.
– Dobra, gdzie jest komputer Lary Gibson? – zapytał Anderson Lindy Sanchez.
– W laboratorium, szefie. – Policjantka wskazała jeden z ciemnych korytarzy, które rozchodziły się od głównego pomieszczenia jak odnóża pająka. – Technicy od zabezpieczania śladów szukają odcisków palców, w razie gdyby sprawca włamał się do jej domu i zostawił jakąś miłą pamiątkę. Za dziesięć minut powinni być gotowi.
Mott podał Frankowi Bishopowi kopertę.
– Przyszło do pana kilka minut temu. Wstępny raport z zabezpieczenia miejsca zbrodni.
Bishop przejechał palcami po swoich sztywnych włosach. W obficie spryskanej lakierem fryzurze detektywa Gillette widział wyraźnie ślady zębów grzebienia. Policjant przejrzał zawartość koperty, lecz nie powiedział ani słowa. Podał cienki plik papierów Sheltonowi, znów wcisnął koszulę do spodni, po czym oparł się o ścianę.
Grubszy detektyw otworzył folder, czytał przez chwilę, a później uniósł głowę.
– Według zeznań świadków sprawca to biały mężczyzna o średniej budowie ciała i średniego wzrostu, ubrany w białe spodnie, jasnoniebieską koszulę i krawat z jakąś postacią z kreskówki. Dwadzieścia parę, trzydzieści lat. Barman twierdzi, że wyglądał jak typowy pracownik typowej firmy stąd. – Policjant podszedł do białej tablicy i zaczął zapisywać nowe informacje, ciągnąc: – Miał na szyi identyfikator PARC Xerox, ale jesteśmy pewni, że to fałszywka. Żaden trop nie prowadził do nikogo z tej firmy. Facet miał wąsy i kozią bródkę. Blondyn. Na ofierze znaleziono też kilka włókien niebieskiego dżinsu, które nie pochodziły z garderoby, jaką miała na sobie ani z żadnej rzeczy, jakie trzymała w szafie w domu. Być może zostawił je zabójca. Narzędziem zbrodni był prawdopodobnie wojskowy nóż Kabar z ząbkowanym ostrzem.
– Skąd wiecie? – spytał Tony Mott.
– Kształt rany na to wskazuje. – Shelton ponownie zajrzał do raportu. – Zabójstwa dokonano gdzie indziej, a zwłoki ofiary porzucono przy autostradzie.
– Jak można to stwierdzić? – przerwał mu Mott.
Shelton zmarszczył lekko brwi, jak gdyby nie miał ochoty na żadne dygresje.
– Na podstawie ilości jej krwi znalezionej na miejscu zbrodni.
Młodzieniec kiwnął głową, potrząsając długimi włosami, miał minę, jakby chciał to sobie dobrze zapamiętać na przyszłość.
– Nikt w pobliżu miejsca porzucenia ciała niczego nie widział – podjął Shelton. Spojrzał na wszystkich z goryczą. – Jak zawsze… Staramy się namierzyć samochód sprawcy; wyszli z baru z razem Larą i widziano ich, jak zmierzali w stronę parkingu za restauracją, ale nikt nie widział jego wozu. Nasi ludzie od zabezpieczania śladów mieli szczęście: barman pamiętał, że zabójca zapakował w serwetkę butelkę piwa, którą później jeden technik znalazł w śmieciach. Ale kiedy sprawdziliśmy i butelkę i serwetkę, nie było na nich ani jednego śladu. W laboratorium zdjęli z szyjki butelki jakąś lepką substancję, ale nie wiadomo, co to jest. Na pewno nietoksyczne. Tyle że nie pasuje do żadnego materiału z bazy danych laboratorium.
– To z kostiumu – przemówił w końcu Frank Bishop.
– Z kostiumu? – powtórzył Anderson.
– Może musiał się trochę ucharakteryzować na tego Willa Randolpha, którego udawał – rzekł policjant. – Możliwe, że to klej ze sztucznej brody albo wąsów.
Gillette przytaknął.
– Dobry socjotechnik zawsze się za kogoś przebiera. Mam znajomych, którzy uszyli sobie uniformy monterów telefonicznych z Pac Bell.
– Niezłe – powiedział do Bishopa Tony Mott, dodając nowe dane do swoich materiałów edukacyjnych.
Anderson skinął głową. Shelton zadzwonił do centrali wydziału zabójstw w San José i polecił swoim ludziom sprawdzić, czy substancja z butelki nie jest przypadkiem klejem teatralnym.
Frank Bishop zdjął pogniecioną marynarkę i starannie powiesił na oparciu krzesła. Założywszy ręce na piersi, utkwił wzrok w zdjęciu i białej tablicy. Poła koszuli już zdążyła mu się wysunąć zza paska. Bishop nosił wysokie buty z noskami. Kiedy Gillette był w college’u, kiedyś na męską imprezę wypożyczyli z kumplami pornosa z lat pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych. Jeden z aktorów wyglądał i ubierał się tak samo jak Bishop.
Detektyw wziął od Sheltona raport i przerzucił go szybko. Uniósł głowę.
– Barman powiedział, że ofiara piła martini, a zabójca zamówił jasne piwo. Zapłacił zabójca. Jak zdobędziemy rachunek, może znajdziemy odcisk palca.
– Jak chcecie to zrobić? – odezwał się korpulentny Stephen Miller. – Pewnie barman wyrzucił wszystkie rachunki jeszcze wczoraj wieczorem.
Bishop wskazał ruchem głowy Gillette’a.
– Wyślemy paru ludzi, żeby – jak on to mówi – zanurkowali w koszu. Niech przekopią wszystkie pojemniki ze śmieciami w barze – dodał, zwracając się do Sheltona – i znajdą rachunek za martini i jasne piwo z godziną mniej więcej wpół do ósmej wieczorem.
– To będzie trwało wieki – rzekł Miller. Bishop jednak puścił jego uwagę mimo uszu i dał znak Sheltonowi, który znów zadzwonił do centrali, by sprawdzono podejrzenia detektywa.
Gillette zdał sobie sprawę, że wszyscy stoją w pewnej odległości od niego. Obrzucił krótkim spojrzeniem czyste ubrania wszystkich obecnych, ich umyte włosy, zadbane paznokcie.
– Skoro mamy parę minut, zanim komputer będzie gotowy… – powiedział do Andersona. – Chociaż nie sądzę, żebyście tu mieli prysznic.
Anderson skubnął płatek ucha, na którym widniało znamię po noszonym dawno kolczyku, a potem wybuchnął śmiechem.
– Zastanawiałem się, jak poruszyć ten temat. Zaprowadź go do szatni pracowników – rzekł do Motta. – Ale nie odchodź za daleko.
Młody policjant skinął głową i zabrał Gillette’a w głąb korytarza. Po drodze nie przestawał trajkotać – najpierw o zaletach Linuksa, systemu operacyjnego będącego odmianą klasycznego Uniksa, którego zamiast Windowsa używa coraz więcej ludzi. Mówił z prawdziwym entuzjazmem i głęboką znajomością rzeczy.
Później opowiedział Gillette’owi o powstaniu wydziału przestępstw komputerowych, który jako samodzielna jednostka istniał dopiero od roku. Mott wyjaśnił, że w oddziale cybermaniaków przydałoby się jeszcze kilka etatów, ale budżet tego nie przewidywał. Zdawało się, że co miesiąc przybywa nowych spraw – od włamań do komputerów, przez prześladowania w cyberprzestrzeni i dziecięcą pornografię po naruszanie praw autorskich oprogramowania.
– Dlaczego zacząłeś pracować w CCU? – zapytał go Gillette.