Nie, to musiał być jednak zbieg okoliczności, uznała. Zbieg okoliczności, wyolbrzymiony przez lekką paranoję.
Wróciła za bar, zerkając na dwóch młodych mężczyzn, którzy na przemian udawali, że jej nie zauważają lub posyłali subtelne uśmieszki.
Jak prawie wszyscy młodzi goście baru w porze, gdy serwowano tańsze drinki, mieli na sobie luźne spodnie i eleganckie koszule bez krawatów oraz nosili insygnia Doliny Krzemowej stanowiące tu nieodłączny element stroju – firmowe plakietki identyfikacyjne zawieszone na szyi. Ci dwaj paradowali z błękitnymi kartami Sun Microsystems. Pozostałe oddziały reprezentowały Compaq, Hewlett-Packard i Apple, nie licząc sporej armii nowicjuszy z początkujących firm internetowych, których szacowni bywalcy Doliny mieli w niejakiej pogardzie.
Trzydziestodwuletnia Lara Gibson była zapewne o pięć lat starsza od swych dwóch adoratorów. Jako niezależna businesswoman, która nie należała do cyberświata – nie pracowała w żadnej firmie komputerowej – była pewnie także pięć razy biedniejsza. Dla nich nie miało to jednak żadnego znaczenia, bo zostali zupełnie oczarowani jej egzotyczną urodą, kruczoczarnymi włosami, wysokimi botkami, pomarańczowo-czerwoną cygańską spódnicą i czarną bluzeczką bez rękawów, która odsłaniała jej ładnie zarysowane, okupione godzinami ćwiczeń mięśnie.
Spodziewała się, że za jakieś dwie minuty jeden z chłopaków do niej podejdzie. Pomyliła się o dziesięć sekund.
Chłopak uraczył ją odmianą odzywki, którą słyszała już kilkanaście razy: „Przepraszam, nie chciałbym przeszkadzać, ale może życzy pani sobie, żebym złamał nogę chłopakowi, który każe czekać na siebie w barze takiej pięknej kobiecie? Proszę mi pozwolić postawić sobie drinka, a pani tymczasem zastanowi się, które kolano mam mu zgruchotać, dobrze?”.
Inna kobieta mogłaby wpaść w gniew, inna kobieta spłonęłaby rumieńcem i zaczęła się jąkać albo okazywać niepokój, albo nawiązałaby flirt, pozwalając poczęstować się drinkiem, ponieważ nie wiedziałaby, jak sobie poradzić w takiej sytuacji. Tak postąpiłaby kobieta słabsza od niej. Larę Gibson „San Francisco Chronicie” określił kiedyś „królową samoobrony w mieście”. Patrząc młodemu człowiekowi prosto w oczy, uśmiechnęła się zdawkowo i powiedziała:
– Nie mam w tej chwili ochoty na żadne towarzystwo.
Tak po prostu. Koniec dyskusji.
Zamrugał oczami, zaskoczony jej szczerością. Unikając jej ostrego spojrzenia, wrócił do swojego towarzysza. Władza… zawsze chodzi o władzę. Pociągnęła łyk drinka.
Ta przeklęta biała furgonetka przypomniała jej wszystkie zasady, które opracowała jako instruktorka ucząca kobiety, jak się bronić we współczesnym społeczeństwie. W drodze do restauracji kilka razy spoglądała w lusterko wsteczne i widziała furgonetkę, która trzymała się jakieś trzydzieści, czterdzieści stóp za jej samochodem. Za kierownicą siedział jakiś dzieciak. Był ubrany w strój wojskowy i mimo dużego zachmurzenia i gęstej mżawki miał na nosie ciemne okulary. Naturalnie to była Dolina Krzemowa, kraina wałkoni i hakerów, gdzie wstąpiwszy na filiżankę cappuccino do Starbucksa, można było spotkać uprzejmego nastolatka z ogoloną głową, kilkunastoma kolczykami w różnych częściach ciała i w stroju bandyty z ubogiej dzielnicy. Mimo to Lara miała wrażenie, że kierowca gapił się na nią z dziwną wrogością.
Zorientowała się, że machinalnie bawi się pojemnikiem z gazem pieprzowym, jaki nosiła w torebce.
Jeszcze jeden rzut oka za okno. Ani śladu furgonetki. Tylko luksusowe samochody kupione za pieniądze spółek internetowych.
Rozejrzała się po sali. Sami nieszkodliwi cybermaniacy.
Uspokój się, nakazała sobie, pociągając łyk mocnego martini.
Spojrzała na zegar ścienny. Kwadrans po siódmej. Sandy spóźniała się już piętnaście minut. To do niej niepodobne. Lara wyciągnęła telefon komórkowy, lecz na wyświetlaczu ukazał się komunikat BRAK ZASIĘGU.
Już miała poszukać automatu, gdy nagle zatrzymała wzrok na młodym mężczyźnie, który wszedł do baru i pomachał do niej. Znała go, ale nie potrafiła dokładnie określić skąd. W pamięci utkwiły jej te długie, lecz zadbane blond włosy i kozia bródka. Mężczyzna był ubrany w białe dżinsy i wymiętą niebieską koszulę roboczą. Ustępstwem wobec wymogów świata biznesu i znakiem jego przynależności do przemysłowej Ameryki był krawat; jednak jak przystało na biznesmena z Doliny Krzemowej, nie nosił krawata w paski czy kwiaty w stylu Jerry’ego Garcii, lecz z wizerunkiem ptaszka Tweety z kreskówki.
– Cześć, Laro. – Podszedł i uścisnął jej dłoń, po czym oparł się o bar. – Pamiętasz mnie? Jestem Will Randolph, kuzyn Sandy. Poznaliśmy cię z Cheryl w Nantucket – na ślubie Freda i Mary.
Ach tak, więc stamtąd go pamiętała. Jego żona była wtedy w ciąży i siedzieli przy tym samym stole co Lara i jej chłopak, Hank.
– Oczywiście, że cię pamiętam. Co u ciebie?
– W porządku. Mam dużo pracy. Zresztą kto tu ma mniej? Na jego plastikowym identyfikatorze widniał napis „Xerox Corporation, PARC”. Lara była pod wrażeniem. Nawet ludzie spoza branży znali legendarne Centrum Badawcze w Palo Alto położone sześć mil na północ stąd.
Will skinął na barmana i zamówił jasne piwo.
– Co u Hanka? – zapytał. – Sandy mówiła, że starał się o pracę w Wells Fargo.
– Ach, tak, udało się. Właśnie jest na spotkaniu w Los Angeles. Will upił łyk piwa, które przed nim postawiono.
– Gratulacje.
Na parkingu mignęła jakaś biała plama.
Lara z niepokojem spojrzała szybko w tę stronę. Okazało się jednak, że to biały ford explorer, w którym siedziała para młodych ludzi.
Jeszcze raz przebiegła wzrokiem ulicę i parkingi, przypominając sobie, że ujrzała przelotnie bok furgonetki, kiedy skręcała na parking restauracji. Na lakierze było widać jakąś ciemną, czerwonawą smugę – pewnie błoto; lecz wtedy pomyślała, że wygląda jak krew.
– Dobrze się czujesz? – spytał Will.
– Tak, przepraszam. – Odwróciła się do niego zadowolona, że znalazła sprzymierzeńca. Kolejna z jej zasad samoobrony w mieście: co dwie osoby to nie jedna. Lara zmodyfikowała ją teraz, dodając – nawet jeśli jedna z nich jest chudym cybermaniakiem mającym niewiele ponad pięć stóp dziesięć cali wzrostu i nosi krawat z bohaterem kreskówki.
– Kiedy wracałem do domu – ciągnął Will – zadzwoniła Sandy i poprosiła, żebym tu wstąpił i przekazał ci wiadomość. Próbowała się z tobą skontaktować, ale nie mogła się połączyć z twoją komórką. Trochę się spóźni, więc prosi, żebyś się z nią spotkała w knajpce obok jej biura, tam gdzie byłyście w zeszłym miesiącu… „Ciro”? W Mountain View. Zarezerwowała stolik na ósmą.
– Nie musiałeś tu przyjeżdżać. Mogła zadzwonić do barmana.
– Chciała, żebym ci dał zdjęcia, które zrobiłem na ślubie. Wieczorem możecie obejrzeć je razem, a potem powiecie mi, czy chcecie jakieś odbitki.
Will zauważył znajomego po drugiej stronie baru i pomachał do niego – mimo że Dolina Krzemowa to setki mil kwadratowych, w gruncie rzeczy przypomina niewielkie miasteczko.
– Cheryl i ja – powiedział do Lary Will – mieliśmy przywieźć zdjęcia w weekend, do domu Sandy w Santa Barbara…
– Tak, jedziemy tam w piątek.
Will zamilkł i uśmiechnął się tajemniczo, jakby za chwilę miał się z nią podzielić jakimś ogromnym sekretem. Wyciągnął portfel i pokazał jej zdjęcie, na którym był on, jego żona i maleńkie dziecko o czerwonej twarzyczce.