Выбрать главу

– Urodziła się w zeszłym tygodniu – oznajmił z dumą. – Ma na imię Claire.

– Och, prześliczna – szepnęła Lara.

– Tak więc przez pewien czas nie możemy się ruszać z domu. – Jak się czuje Cheryl?

– Świetnie. Mała też. Nic z tych rzeczy… ale wiesz, świadomość, że jest się ojcem, kompletnie odmienia życie.

– Na pewno.

Lara znów zerknęła na zegar. Wpół do ósmej. O tej porze droga do „Ciro” potrwa co najmniej pół godziny. – Powinnam już jechać.

Nagle z dreszczem niepokoju znowu pomyślała o furgonetce i kierowcy. Dredy.

Rdzawa smuga na poobijanych drzwiach… Will poprosił gestem o rachunek i zapłacił.

– Nie musiałeś – powiedziała. – Ja zapłacę. Zaśmiał się.

– Już to zrobiłaś.

– Co takiego?

– Mam na myśli ten fundusz inwestycyjny, o którym mówiłaś mi na ślubie. Ten, w którym kupiłaś udziały.

Lara przypomniała sobie, jak się przechwalała funduszem biotechnicznym, którego wartość podskoczyła w zeszłym roku o sześćdziesiąt procent.

– Wróciłem z Nantucket do domu i wykupiłem całą furę… więc… dzięki. – Wzniósł szklankę z piwem, a potem wstał. – Gotowa do drogi?

– Jasne. – Lara z niepokojem spojrzała na drzwi, kiedy ruszyli w stronę wyjścia.

To paranoja, powtarzała sobie. Przez chwilę pomyślała, jak to się jej od czasu do czasu zdarzało, że powinna znaleźć normalną pracę, jak wszyscy klienci tego baru. Nie powinna poświęcać całej energii światu przemocy.

Oczywiście, to paranoja.

Skoro tak, do dlaczego ten dzieciak z dredami tak szybko odjechał, gdy zaparkowała pod restauracją i spojrzała na niego?

Will wyszedł i otworzył parasol. Trzymał go wysoko, by oboje mogli się pod nim schronić.

Lara przywołała kolejną zasadę samoobrony: nigdy nie wahaj się prosić o pomoc, zapomnij o wstydzie i dumie.

Mimo to, gdy zamierzała poprosić Willa Randolpha, aby odprowadził ją do samochodu, kiedy da jej zdjęcia, przyszła jej do głowy myśclass="underline" jeżeli ten dzieciak w furgonetce naprawdę jest groźny, czy prośba, żeby się dla niej narażał, nie jest zbyt egoistyczna? Will jest mężem, świeżo upieczonym ojcem, ma na utrzymaniu rodzinę. To nie fair, żeby…

– Coś nie tak? – zapytał Will.

– Ależ nie.

– Na pewno? – upierał się.

– No nie, wydaje mi się, że ktoś za mną jechał do samej restauracji. Jakiś dzieciak.

Will rozejrzał się.

– Widzisz go gdzieś?

– Teraz nie.

– Prowadzisz tę stronę internetową, prawda? O tym, jak kobiety mogą się bronić? – zapytał.

– Zgadza się.

– Sądzisz, że on o tym wie? Może cię prześladuje. – Możliwe. Zdziwiłbyś się, ile dostaję pogróżek. Sięgnął po telefon komórkowy.

– Chcesz zadzwonić na policję? Zastanawiała się.

Nigdy nie wahaj się prosić o pomoc, zapomnij o wstydzie i dumie. – Nie, nie. Ale… kiedy weźmiemy zdjęcia, mógłbyś mnie odprowadzić do samochodu? Will uśmiechnął się.

– Oczywiście. Nie znam wprawdzie karate, ale za to jak nikt inny potrafię wrzeszczeć po pomoc.

Roześmiała się.

– Dzięki.

Kiedy szli chodnikiem przed restauracją, Lara przyglądała się samochodom. Jak na wszystkich parkingach w Dolinie Krzemowej stały tu przede wszystkim saaby, BMW i lexusy. Nie było żadnych furgonetek, dzieciaków ani krwawych smug na drzwiach.

Will wskazał miejsce z tyłu parkingu, gdzie zaparkował swój wóz.

– Widzisz go gdzieś w pobliżu? – zapytał. – Nie.

Minąwszy kępę jałowca, zbliżyli się do lśniącego, srebrzystego jaguara.

Jezu, czy w Dolinie Krzemowej wszyscy poza mną mają pieniądze?

Will wydobył z kieszeni kluczyki. Podeszli do bagażnika.

– Na ślubie wypstrykałem tylko dwie rolki. Ale niektóre są naprawdę dobre. – Otworzył bagażnik, po czym na chwilę znieruchomiał i rozejrzał się po parkingu. Ona też. Było zupełnie pusto. Stał tu tylko jego samochód.

Will spojrzał na nią.

– Pewnie myślisz teraz o dredach.

– O dredach?

– Tak – odparł. – Mówię o fryzurze. – Jego głos stał się bezbarwny, jak gdyby roztargniony. Will nadal się uśmiechał, lecz jego twarz przybrała zupełnie inny wyraz. Dziwnego głodu.

– Co masz na myśli? – spytała spokojnie, czując jednak, jak eksploduje w niej przerażenie. Zauważyła, że wjazd na parking blokuje łańcuch. Domyśliła się, że to on go zawiesił, by nikt więcej tu nie zaparkował.

– To była peruka.

Chryste panie, Boże drogi, pomyślała Lara Gibson, która nie modliła się od dwudziestu lat.

Spojrzał jej w oczy, dostrzegając w nich strach.

– Zaparkowałem jaguara jakiś czas temu, potem ukradłem furgonetkę i jechałem za tobą od domu. W kurtce wojskowej i peruce. Wiesz, żebyś była zdenerwowana i chciała, bym cię odprowadził… Znam twoje zasady samoobrony. Nigdy nie wychodź sam na sam z mężczyzną na pusty parking. Żonaci mężczyźni, którzy mają dzieci, stanowią mniejsze zagrożenie niż samotni. A zdjęcie rodziny w portfelu? Ściągnąłem taki portrecik z czasopisma „Rodzice” i spreparowałem.

– Nie jesteś… – wyszeptała bezradnie.

– Kuzynem Sandy? W ogóle go nie znam. Wybrałem Willa Randolpha, bo to ktoś, kogo być może znasz, kto być może jest do mnie podobny. Nie dałbym rady wyciągnąć cię z baru, gdybyś mnie nie znała – albo gdyby ci się nie zdawało, że mnie znasz. Och, możesz wyciągnąć rękę z torebki. – Pokazał jej puszkę z gazem pieprzowym. – Zabrałem ci to, kiedy wychodziliśmy.

– Ale… – Zaczęła szlochać, zwiesiwszy bezradnie ramiona. – Kim jesteś? Nawet mnie nie znasz.

– To nieprawda, Laro – szepnął, przyglądając się jej cierpieniu z satysfakcją mistrza szachowego, który wpatruje się w twarz pokonanego przeciwnika. – Wiem o tobie wszystko. Wszystko, co można wiedzieć.

Rozdział 0000010/drugi

Powoli, powoli…

Nie uszkodzić ich, nie zniszczyć.

Jedna po drugiej maleńkie śrubki wysuwały się z czarnej plastikowej obudowy małego radia i wpadały do jego dłoni o długich, niezwykle silnych palcach. Młody człowiek niemal zdarł mikroskopijny gwint z jednej z nich, więc na chwilę musiał przerwać. Odchyliwszy się na krześle, utkwił wzrok w oknie, za którym widać było ciężkie chmury wiszące nad okręgiem Santa Clara, dopóki nie poczuł, że jest już rozluźniony. Była ósma rano, a on siedział nad tą żmudną pracą już od ponad dwóch godzin.

Wreszcie usunął wszystkie dwanaście śrubek zabezpieczających obudowę radia i położył je na lepkiej stronie samoprzylepnej karteczki. Wyatt Gillette wyciągnął ramę samsunga i przyjrzał się jej uważnie.

Jak zawsze płonął z ciekawości. Zastanawiało go, dlaczego konstruktorzy zostawili tyle miejsca między płytkami, dlaczego w tunerze wykorzystano nitki akurat takiej szerokości.

Być może jest to konstrukcja optymalna, być może nie.

Być może inżynierowie byli leniwi lub nieuważni.

Czy można było lepiej zbudować radio?

Dalej demontował aparat, rozkręcając płytki.

Powoli, powoli…

Dwudziestodziewięcioletni Wyatt Gillette miał zapadnięte policzki – przy sześciu stopach wzrostu ważył zaledwie sto pięćdziesiąt cztery funty – a na jego widok ludzie zwykle myśleli: Ktoś powinien go dobrze odkarmić. Swoich ciemnych, niemal czarnych włosów, od pewnego czasu nie mył ani nie strzygł. Na prawym ramieniu miał zrobiony niewprawną ręką tatuaż przedstawiający mewę przelatującą nad palmą. Wypłowiałe dżinsy i szara robocza koszula wisiały na nim jak na wieszaku.