Выбрать главу

Wzdrygnął się w chłodzie wiosennego poranka. Zadrżały mu palce, wskutek czego naruszył rowek w maleńkiej śrubce. Westchnął z żalem. Mimo swoich uzdolnień technicznych bez odpowiedniego sprzętu nie mógł zdziałać zbyt wiele, będąc skazanym na posługiwanie się śrubokrętem, który zrobił ze spinacza do papieru. Poza nim i własnymi paznokciami nie miał innych narzędzi. Lepsza byłaby chyba brzytwa, ale Gillette nie miał dostępu do takich luksusów w swoim tymczasowym domu – Federalnym Zakładzie Karnym dla Mężczyzn w San José w Kalifornii – instytucji o średnim rygorze.

Powoli, powoli…

Kiedy płytka została zdemontowana, odnalazł świętego Graala, którego tak gorączkowo poszukiwał – mały szary tranzystor; wyginał druciki, dopóki nie puściły. Następnie zainstalował tranzystor, starannie skręcając przewodziki na płytce, nad którą pracował już od wielu miesięcy.

Gdy tylko skończył, gdzieś niedaleko trzasnęły drzwi i w korytarzu rozległ się odgłos kroków. Gillette czujnie uniósł głowę.

Ktoś szedł do jego celi, Chryste, tylko nie to, pomyślał.

Odgłos kroków dobiegał z odległości jakichś dwudziestu stóp. Gillette wsunął płytkę, nad którą pracował, do egzemplarza czasopisma „Wired”, a części wepchnął z powrotem do obudowy radia. Oparł ją o ścianę.

Rozciągnął się na łóżku i zaczął kartkować inne czasopismo, „2600”, magazyn dla hakerów, modląc się w duchu do uniwersalnego boga, z którym zaczynają negocjować nawet ateiści wkrótce po tym, gdy trafią za kratki: błagam, niech nie robią rewizji. A jeżeli będą węszyć, nich nie znajdą płytki.

Strażnik zajrzał przez judasza i powiedział:

– Postawa, Gillette.

Więzień wstał i odsunął się pod ścianę pomieszczenia, kładąc ręce na głowie.

Strażnik wszedł do ciasnej, ciemnej celi. Ale, jak się okazało, to nie była rewizja. Facet nawet nie rzucił okiem na wnętrze celi; w milczeniu skuł ręce Gillette’a z przodu i wyprowadził go za drzwi.

W rozwidleniu korytarzy, gdzie izolowane skrzydło administracyjne łączyło się ze skrzydłem ogólnym, strażnik skręcił w korytarz, którego Gillette nie znał. Dźwięki muzyki i wrzaski dobiegające z boiska przycichły, a po chwili więzień został wprowadzony do małego pokoju, którego umeblowanie stanowił stół i dwie ławki – przyśrubowane do podłogi. Na blacie stołu były zamontowane kółka, do których przypinano kajdanki więźniów, lecz strażnik nie unieruchomił rąk Gillette’a.

– Siadaj.

Gillette posłuchał.

Strażnik wyszedł, zamykając z hukiem drzwi. Gillette siedział, dręczyła go ciekawość, ale i chęć, by jak najszybciej wrócić do celi i płytki montażowej. Drżał w tym pozbawionym okien pomieszczeniu, które bardziej niż pokój w Realu przypominało fragment gry komputerowej o średniowieczu. Jego zdaniem cela była salą, gdzie połamane kołem ciała heretyków czekały na ostateczny cios katowskiego topora.

Thomas Frederick Anderson był człowiekiem o wielu imionach.

W podstawówce mówiono na niego Tom albo Tommy.

Kiedy chodził do szkoły średniej w Menlo Park w stanie Kalifornia i prowadził BBS, hakując na TRS-80, commodore’ach i apple’ach, nazywali go Tajniakiem albo Kryptologiem.

Pracując w wydziałach bezpieczeństwa w AT &T, Sprint i w Cellular One, gdy tropił hakerów i phreakerów, występował jako T.F., ale zdaniem kolegów inicjały mogły równie dobrze oznaczać „twardziel fachura”, zważywszy na fakt, że skuteczność, z jaką pomagał policji łapać sprawców, wynosiła dziewięćdziesiąt siedem procent.

Jako młody detektyw w San Jose zyskał kolejne przydomki – na czatach internetowych znano go jako Courtney 334, Samotną lub Brittany. Udając czternastoletnie dziewczynki, pisał nieporadne wiadomości do pedofilów, którzy za pomocą e-maili próbowali uwieść fikcyjne bohaterki swoich marzeń, a potem jechał na romantyczne spotkania do podmiejskich centrów handlowych i stwierdzał, że zamiast spragnionego kochanka czeka na niego oddział policjantów uzbrojonych w pistolety i nakaz aresztowania.

Dziś, kiedy przedstawiano go na konferencjach informatycznych, zwykle tytułowano go „doktor Anderson” albo mówiono o nim po prostu „Andy”. Jednak we wszystkich pismach urzędowych figurował jako porucznik Thomas F. Anderson, szef wydziału przestępstw komputerowych policji stanowej Kalifornii.

Teraz ten wysoki i niezwykle szczupły czterdziestopięcioletni mężczyzna o przerzedzonych ciemnych, kręconych włosach kroczył u boku przysadzistego naczelnika chłodnym i wilgotnym korytarzem zakładu karnego San Jose – czyli San Ho, jak nazywali więzienie i przestępcy, i policjanci. Towarzyszył im mocno zbudowany latynoski strażnik.

Stanęli przed drzwiami. Naczelnik skinął głową. Strażnik otworzył i Anderson wszedł do środka, spoglądając uważnie na więźnia.

Wyatt Gillette był chorobliwie blady – taką karnację nazywano ironicznie „opalenizną hakera” – i dość chudy. Miał bardzo brudne włosy i paznokcie. Wszystko wskazywało na to, że Gillette od wielu dni nie kąpał się ani nie golił.

Policjant dostrzegł w ciemnobrązowych oczach Gillette’a dziwny błysk; więzień zamrugał zdumiony, poznając go.

– Pan jest… Andy Anderson?

– Detektyw Anderson – poprawił ostrym tonem naczelnik.

– Prowadzi pan wydział przestępstw komputerowych w stanowej – rzekł Gillette.

– Znasz mnie?

– Kilka lat temu słyszałem pański wykład na Comsecu. Wstęp na konferencję „Comsec” poświęconą bezpieczeństwu Sieci i komputerów mieli tylko stróże prawa oraz osoby profesjonalnie związane z zabezpieczeniami komputerowymi; nikt z zewnątrz nie mógł się tam dostać. Anderson wiedział, że wszyscy młodzi hakerzy w całym kraju próbują dla rozrywki włamać się do komputera rejestracyjnego, by przydzielić sobie plakietki wejściowe. W historii konferencji sztuka ta udała się zaledwie dwóm lub trzem.

– Jak się tam dostałeś? Gillette wzruszył ramionami. – Znalazłem wejściówkę, którą ktoś zgubił. Anderson z powątpiewaniem pokiwał głową.

– Co sądzisz o moim wykładzie?

– Zgadzam się z panem: układy krzemowe zostaną wyparte wcześniej, niż się ktokolwiek spodziewa. Komputery zaczną działać dzięki elektronice molekularnej. A to oznacza, że użytkownicy będą musieli zacząć się rozglądać za zupełnie nowymi sposobami obrony przed hakerami.

– Nikt na konferencji nie podzielał tego zdania.

– Przeszkadzali panu i robili głupie uwagi – przypomniał Gillette.

– A ty nie?

– Nie. Ja notowałem.

Naczelnik oparł się o ścianę, natomiast policjant usiadł naprzeciw Gillette’a i powiedział:

– Został ci rok z trzyletniego wyroku wydanego na podstawie federalnej Ustawy o Oszustwach i Nadużyciach Komputerowych. Włamałeś się do maszyn Western Software i skradłeś kody źródłowe większości ich programów, zgadza się?

Gillette skinął głową.

Kod źródłowy to mózg i serce programu, pilnie strzeżony przez właściciela. Kradzież pozwala złodziejowi usunąć kod identyfikacyjny i kod zabezpieczający, a potem przepakować program i sprzedać jako własny. Kody źródłowe gier, aplikacji biurowych i programów użytkowych stanowiły główny majątek Western Software. Gdyby wykradł je pozbawiony skrupułów haker, mógłby wyeliminować z rynku firmę wartą miliardy dolarów.