– Nie zrobiłem z kodów żadnego użytku – zauważył Gillette. – Ściągnąłem je i zaraz usunąłem.
– Po co więc włamałeś się do ich systemów? Haker wzruszył ramionami.
– Zobaczyłem dyrektora chyba w CNN. Powiedział, że nikt nie potrafi dostać się do ich sieci. Że mają niezawodne zabezpieczenia, idiotoodporne. Chciałem sprawdzić, czy to prawda.
– I co, prawda?
– Właściwie tak, rzeczywiście były idiotoodporne. Ale chodzi o to, że nie trzeba się bronić przed idiotami, tylko przed takimi jak ja.
– To dlaczego nie powiedziałeś firmie o usterkach w zabezpieczeniu, kiedy udało ci się włamać? Czemu nie zrobiłeś białego haku?
Niektórzy „biali” hakerzy włamywali się do komputerów, a potem informowali ofiary o słabościach zabezpieczeń. Czasem dla sławy, czasem dla pieniędzy. Czasem po prostu dlatego, że uważali to za właściwy krok.
Gillette wzruszył ramionami.
– To ich kłopot. Facet powiedział, że tego się nie da zrobić. Chciałem tylko sprawdzić, czy mnie się uda. – Dlaczego?
Znów wzruszenie ramion.
– Z ciekawości.
– Dlaczego federalni tak się na ciebie uwzięli? – spytał Anderson. Jeśli haker nie zakłócił działania firmy ani nie próbował sprzedać tego, co ukradł, FBI rzadko podejmowało śledztwo, nie mówiąc już o kierowaniu sprawy do prokuratora.
Odpowiedział naczelnik.
– Powodem był DO.
– Departament Obrony? – zdziwił się Anderson, spoglądając na wyzywający tatuaż na ramieniu Gillette’a. Czyżby przedstawiał samolot? Nie, to jakiś ptak.
– Wszystko lipa – mruknął Gillette. – Kompletna bzdura. Policjant spojrzał pytająco na naczelnika, który wyjaśnił: – Pentagon sądzi, że napisał jakiś program, który złamał najnowsze oprogramowanie szyfrujące departamentu.
– Standard 12? – Anderson parsknął śmiechem. – Żeby dostać się do jednego e-mailu, co najmniej kilkanaście superkomputerów musiałoby pracować bez przerwy przez pół roku.
Standard 12 niedawno wyparł DES – standard szyfrowania danych w Departamencie Obrony – jako najnowsze i najbardziej zaawansowane oprogramowanie szyfrujące dla rządu. Zaadaptowano go do szyfrowania tajnych danych i wiadomości. Program szyfrujący był tak ważną sprawą dla bezpieczeństwa narodowego, że podlegał podobnym ograniczeniom eksportowym jak broń i nie mógł być wywożony za granicę bez zgody wojska.
– Gdyby jednak nawet rzeczywiście złamał Standard 12, co z tego? – ciągnął Anderson. – Wszyscy próbują łamać szyfry.
I nie byłoby w tym nic sprzecznego z prawem, jeśli zaszyfrowany dokument nie był zastrzeżony albo skradziony. Właściwie wielu producentów prowokuje ludzi, by próbowali włamywać się do dokumentów zaszyfrowanych za pomocą ich oprogramowania, wyznaczając nagrody tym, którym się uda.
– Nie – wyjaśnił Gillette. – DO twierdzi, że włamałem się do ich komputera, dowiedziałem się czegoś o działaniu Standardu 12, a potem napisałem skrypt, który deszyfruje dokument. W ciągu kilku sekund.
– Niemożliwe – oświadczył ze śmiechem Anderson. – To nie do zrobienia.
– Też im tak powiedziałem – przytaknął Gillette. – Ale mi nie uwierzyli.
Jednak patrząc uważnie w głęboko osadzone oczy Gillette’a, bystro spoglądające spod ciemnych brwi, i jego niecierpliwie poruszające się dłonie, Anderson pomyślał przez chwilę, że być może haker naprawdę stworzył magiczny program tego rodzaju. On sam nie potrafiłby tego dokonać; nie znał nikogo, kto by potrafił. Ale dlatego przecież tu przyjechał i stał pokornie przed człowiekiem, którego hakerzy nazywali czarodziejem – mistrzem w Świecie Maszyn, o umiejętnościach najwyższej próby.
Rozległo się pukanie do drzwi i strażnik wpuścił dwóch mężczyzn. Pierwszy, czterdziestokilkuletni, miał szczupłą twarz i włosy ciemnoblond zaczesane do tyłu i usztywnione lakierem. Oraz autentyczne bokobrody. Był ubrany w tani popielaty garnitur. Sprana biała koszula, o wiele na niego za duża, wystawała trochę ze spodni. Spojrzał na Gillette’a bez odrobiny zainteresowania.
– Panie naczelniku – powiedział. – Detektyw Frank Bishop, policja stanowa, wydział zabójstw. – Anemicznie skinął głową Andersonowi i zamilkł.
Drugi z mężczyzn, nieco młodszy, lecz potężniej zbudowany, uścisnął rękę najpierw naczelnikowi, potem Andersonowi.
– Detektyw Bob Shelton.
Na twarzy miał ślady po młodzieńczym trądziku.
Anderson nie wiedział nic o Sheltonie, ale po rozmowie z Bishopem miał mieszane uczucia wobec jego udziału w sprawie, z powodu której tu przyjechał. Bishop sam był podobno czarodziejem, choć jego umiejętności polegały na tropieniu morderców i gwałcicieli w podejrzanych dzielnicach, takich jak nabrzeże Oakland, Haight-Ashbury i cieszące się ponurą sławą Tenderloin w San Francisco. Wydział przestępstw komputerowych nie miał uprawnień ani środków do prowadzenia sprawy zabójstwa bez pomocy kogoś z wydziału zajmującego się zbrodniami z użyciem przemocy. Mimo to po kilku krótkich rozmowach telefonicznych z Bishopem Anderson nie odniósł najlepszego wrażenia. Policjant z wydziału zabójstw wydawał się pozbawiony poczucia humoru, roztargniony i na domiar złego nie miał zielonego pojęcia o komputerach.
Anderson słyszał również, że sam Bishop nie miał ochoty współpracować z wydziałem przestępstw komputerowych. Wywierał naciski, żeby go włączono do sprawy morderstwa w Marin albo MARIN – nazwanego tak przez FBI od miejsca zbrodni; kilka dni wcześniej trzech bandytów zabiło dwoje przypadkowych przechodniów i policjanta podczas napadu na oddział American Bank w Sausalito w okręgu Marin, a następnie skierowało się na wschód, co oznaczało, że potem mogą zboczyć na południe, wkraczając na obecny teren Bishopa, San Jose.
Rzeczywiście, zaraz po wejściu Bishop zerknął na wyświetlacz telefonu komórkowego, prawdopodobnie sprawdzając, czy nie dostał wiadomości o zmianie przydziału.
– Może usiądziecie, panowie? – zwrócił się do detektywów Anderson, wskazując ławki przy metalowym stole.
Bishop pokręcił głową i stał. Wepchnął koszulę do spodni, a potem skrzyżował ręce na piersi. Shelton usiadł obok Gillette’a. Po chwili tęgi policjant spojrzał z niesmakiem na więźnia, wstał i zajął miejsce po drugiej stronie stołu.
– Mógłbyś się kiedyś umyć – mruknął do Gillette’a. – Mógłby pan spytać naczelnika, dlaczego biorę prysznic tylko raz w tygodniu – odgryzł się skazaniec.
– Bo złamałeś zasady więzienne, Wyatt – odrzekł spokojnie naczelnik. – Dlatego jesteś w izolowanym skrzydle administracyjnym.
Anderson nie miał cierpliwości ani czasu na sprzeczki. Powiedział do Gillette’a:
– Jesteśmy w kłopocie i mamy nadzieję, że nam pomożesz. – Zerknął na Bishopa i spytał: – Chcesz go wprowadzić?
Według protokołu policji stanowej formalnie śledztwem kierował Frank Bishop. Jednak detektyw pokręcił przecząco głową.
– Nie, poruczniku, proszę bardzo.
– Wczoraj wieczorem z restauracji w Cupertino została uprowadzona kobieta. Została zamordowana, a jej ciało znaleziono w Portola Valley. Zmarła od ciosu nożem. Nie była napastowana seksualnie, brakuje też wyraźnego motywu.
– Ofiara, Lara Gibson, prowadziła stronę internetową poświęconą samoobronie kobiet oraz odczyty na ten temat w całym kraju. Często pisano o niej w prasie, pojawiła się też w programie Larry’ego Kinga. Wczoraj w barze spotkała człowieka, którego prawdopodobnie skądś znała. Facet przedstawia się jako Will Randolph – tak zeznał barman. To nazwisko kuzyna kobiety, z którą ofiara była umówiona na kolację. Prawdziwy Randolph od tygodnia jest w Nowym Jorku, ale znaleźliśmy jego cyfrowe zdjęcie w komputerze ofiary i rzeczywiście są do siebie podobni – podejrzany i Randolph. Wydaje się nam, że właśnie dlatego sprawca postanowił go udawać.