Wpisał z pamięci pseudonim ekranowy i ponownie wdusił ENTER. W ciągu dziesięciu sekund został połączony z maszyną kogoś innego – zaglądał przez ramię niczego nie podejrzewającemu użytkownikowi. Przez kilka minut czytał, potem zaczął notować.
Z Larą Gibson poszło nieźle, ale tu będzie o wiele lepiej.
– On to zrobił – powiedział naczelnik.
Policjanci stali w pomieszczeniu magazynowym San Ho. Na półkach znajdowały się akcesoria do produkcji narkotyków, faszystowskie odznaczenia, sztandary Czarnych Muzułmanów, ręcznie robiona broń – pałki, noże i kastety, a nawet parę sztuk broni palnej. Trzymano tu przedmioty skonfiskowane szczególnie trudnym więźniom w ciągu kilku minionych lat.
Naczelnik wskazywał jednak na przedmiot, który wcale nie sprawiał wrażenia żadnego groźnego narzędzia. Było to drewniane pudło o rozmiarach dwie na trzy stopy wypełnione setkami odcinków drutu używanego w dzwonkach, który łączył kilkadziesiąt elementów elektronicznych.
– Co to jest? – spytał schrypniętym głosem Bob Shelton. Andy Anderson zaśmiał się i szepnął:
– Jezu, to komputer. Komputer domowej roboty. – Pochylił się, oglądając prostotę instalacji, doskonałe sploty pozbawionych lutu połączeń, ekonomiczne wykorzystanie przestrzeni. Niezwykle surowy sprzęt, jednak zaskakująco elegancki.
– Nie wiedziałem, że można samemu zrobić komputer – rzekł Shelton. Szczupły Frank Bishop milczał.
– Gillette to najgorszy nałogowiec, jakiego w życiu spotkałem – poinformował ich naczelnik. – A trafiają do nas goście, którzy od lat są na herze. Tyle że on jest uzależniony od komputerów. Daję głowę, że zrobi wszystko, żeby się podłączyć do Sieci. Może nawet wyrządzić komuś krzywdę. Poważną. Tę maszynę zbudował tylko po to, żeby się dostać do Internetu.
– Czyli to ma wbudowany modem? – pytał Anderson, będąc wciąż pod ogromnym wrażeniem. – Zaraz… zgadza się, ma.
– Sami panowie widzicie, że zanim go wypuszczę, będę się musiał dobrze zastanowić.
– Potrafimy go dopilnować – powiedział Anderson, odrywając niechętnie wzrok od dzieła Gillette’a.
– Tak się panu tylko wydaje – odparł naczelnik, wzruszając ramionami. – Tacy jak on są gotowi przysiąc i zrobić wszystko, żeby uzyskać dostęp do Sieci. Jak alkoholicy. Słyszeliście o jego żonie?
– To on jest żonaty? – zdziwił się Anderson.
– Był. Kiedy się ożenił, próbował zerwać z hakerstwem, ale nie dał rady. Potem został aresztowany, a ich majątek poszedł na honorarium adwokata i zasądzoną grzywnę. Żona rozwiodła się z nim kilka lat temu. Byłem świadkiem, kiedy przyszło zawiadomienie. Zachowywał się, jakby go to w ogóle nie obchodziło.
Otworzyły się drzwi i do pomieszczenia wszedł strażnik, niosąc sfatygowaną szarą kopertę. Podał ją naczelnikowi, który z kolei wręczył ją Andersonowi.
– To jego kartoteka. Powinna wam pomóc w podjęciu decyzji, czy naprawdę chcecie go wykorzystać, czy nie.
Anderson przerzucił akta. Więzień miał dość bogatą przeszłość. Do poprawczaka nie trafił jednak za nic poważnego: połączył się z głównym biurem Pacific Bell z automatu telefonicznego – które hakerzy nazywają fortecami – i zaprogramował je tak, by móc korzystać z darmowych rozmów zamiejscowych. Fortece uważa się za szkołę podstawową dla młodych hakerów, którzy dzisiaj nim włamują się do central firm telefonicznych, będących po prostu dużymi systemami komputerowymi. Sztuka włamywania się do operatora telefonicznego w celu uzyskania darmowych połączeń albo po prostu dla samej sztuki znana była jako phreaking. Z kartoteki wynikało, że Gillette kradł impulsy po to, by dzwonić do Paryża, Aten, Frankfurtu, Tokio i Ankary pod numery informacyjne – zegarynkę i wiadomości o pogodzie – co wskazywało, że włamywał się do systemów, bo był ciekawy, czy to potrafi. Nie chodziło mu o pieniądze.
Anderson kontynuował przeglądanie akt. Rzeczywiście, naczelnik miał rację; Gillette zachowywał się jak nałogowiec. W ciągu ośmiu lat przesłuchiwano go w związku z dwunastoma poważnymi przestępstwami popełnionymi przez hakerów. Podczas procesu za włamanie do Western Software prokurator zacytował sędziego, który skazał słynnego hakera Kevina Mitnicka, mówiąc, że „wystarczy uzbroić go w klawiaturę, żeby stał się niebezpieczny”.
Anderson doszedł do wniosku, że związki hakera z komputerami nie miały jednak wyłącznie charakteru przestępczego. Gillette pracował dla wielu firm w Dolinie Krzemowej, uzyskując niezmiennie entuzjastyczne opinie na temat swoich umiejętności programisty, przynajmniej zanim go zwolniono z powodu bumelanctwa lub przyłapano na spaniu w pracy po nocy spędzonej przed komputerem. Napisał również mnóstwo fantastycznych darmowych programów i wygłaszał odczyty na konferencjach poświęconych najnowszym tendencjom w rozwoju języków programowania i zabezpieczeń.
Nagle Anderson zorientował się, co ma przed oczyma, i zaśmiał się zaskoczony. Patrzył na przedruk artykułu, który Wyatt Gillette napisał dla czasopisma „Online” kilka lat temu. Tekst był dobrze znany i Anderson przypomniał sobie, że czytał go tuż po jego opublikowaniu, ale nie zwrócił uwagi na nazwisko autora. Tytuł brzmiał „Życie w Błękitnej Pustce”. Artykuł mówił o tym, że komputery stanowią pierwszy wynalazek techniczny w historii, który dotyka wszystkich aspektów ludzkiego życia: od psychologii przez rozrywkę, inteligencję, dobrobyt materialny po zło, w związku z czym ludzie i maszyny będą się do siebie coraz bardziej zbliżać. Ma to nieść ze sobą wiele korzyści, lecz także zagrożeń. Termin „Błękitna Pustka” zastępujący określenie „cyberprzestrzeń”, oznaczał świat komputerów albo Świat Maszyn. W wymyślonej przez Gillette’a nazwie „Błękit” odnosił się do prądu, dzięki któremu działają komputery. „Pustka” oznaczała nieokreślone miejsce, którego nie sposób zlokalizować.
Andy Anderson znalazł także fotokopie dokumentów z ostatniego procesu Gillette’a. Wśród nich było kilkadziesiąt adresowanych do sędziego listów, w których powtarzały się prośby o łagodny wyrok. Matka hakera już nie żyła – niespodziewanie zmarła na atak serca w wieku pięćdziesięciu kilku lat – ale z ojcem musiała go łączyć więź, której wielu mogłoby pozazdrościć. Ojciec Gillette’a, inżynier pracujący w Arabii Saudyjskiej, błagał sędziego w listach elektronicznych o jak najniższy wymiar kary. Brat hakera Rick, pracownik rządowy z Montany, pospieszył z odsieczą, przysłał do sądu kilka faksów z prośbą o łagodny wyrok. Rick Gillette proponował również, by brat zamieszkał z nim i jego żoną „w czystych i surowych górach”, jak gdyby świeże powietrze i praca fizyczna mogły uleczyć hakera z ciągot do łamania prawa.
Andersona poruszyła troskliwość rodziny, ale z drugiej strony zdziwiła; większość hakerów, jakich dotąd aresztował, pochodziła z rodzin patologicznych.
Zamknął kartotekę i podał Bishopowi, który przejrzał ją z roztargnieniem, jak gdyby skonsternowany mnóstwem informacji technicznych na temat komputerów.
– Błękitna Pustka? – mruknął detektyw, a chwilę później przekazał teczkę swemu partnerowi.
– Na kiedy zaplanowano zwolnienie? – zapytał Shelton, kartkując akta więźnia.
– Papiery już czekają w sądzie – odrzekł Anderson. – Gdy tylko uda się nam namówić sędziego federalnego do ich podpisania, Gillette jest nasz.
– Chciałem was tylko lojalnie ostrzec – oświadczył naczelnik ze złowrogą miną. Wskazał komputer domowej roboty. – Jeżeli mimo to nadal upieracie się przy zwolnieniu, proszę bardzo. Tylko będziecie go musieli traktować jak narkomana, który od dwóch tygodni jest na głodzie.
– Uważam, że powinniśmy zawiadomić FBI – powiedział Shelton. – Zresztą w ogóle w tej sprawie przyda się nam pomoc federalnych. Więcej osób będzie miało na niego oko.