— Tamci nie są Marsjanami. — W jego oczach pojawiły się błyski, a roztargniony i rozmarzony wyraz twarzy przywiódł Ann na myśl Hiroko. Teraz Kasei zupełnie nie przypominał Johna. Odziedziczył najgorsze cechy obojga rodziców. A więc mamy kolejnego proroka, przemawiającego nowym językiem, pomyślała Ann.
— Gdzie teraz jesteście?
— W zachodniej części Sheffield.
— Co zamierzacie zrobić?
— Odbić „gniazdo”, potem zestrzelić kabel. Mamy broń i doświadczenie. Nie powinno być kłopotów.
— Za pierwszym razem go nie zerwaliście?
— Przesadnie kombinowaliśmy. Tym razem po prostu go zetniemy i już.
— Chyba nie jest to najlepszy sposób.
— Zadziała.
— Kaseiu, sądzę, że powinniście negocjować z „zielonymi”.
Potrząsnął głową, zniecierpliwiony naleganiem Ann i oburzony, że w obliczu działania straciła zimną krew.
— Będziemy negocjować po zerwaniu kabla. Widzisz, Ann, muszę iść. Trzymaj się z dala od linii upadku.
— Kaseiu!
Ale już go nie było. Nikt jej nie słuchał: ani wrogowie, ani przyjaciele, ani rodzina — chociaż i tak będzie musiała zadzwonić do Petera. Potem trzeba jeszcze raz spróbować z Kaseiem. Wiedziała jednak, że wideotelefoniczne rozmowy nie wystarczą. Aby zwrócić ich uwagę, musi osobiście przebywać wśród nich, musi krzyczeć im prosto w twarze.
Ann obawiała się, że podczas jazdy może utkwić gdzieś na wschodnim Pavonis, postanowiła więc posuwać się z Lastflow na zachód, objeżdżając szczyt w lewą stronę, tak jak się posuwała poprzedniego dnia. W ten sposób powinna odnaleźć rewolucjonistów „czerwonych”; uważała takie wyjście za najlepsze. Musiała przejechać około stu pięćdziesięciu kilometrów z Lastflow na zachodni kraniec Sheffield i kiedy pędziła po torze magnetycznym wokół wierzchołka, zabijała czas, próbując dodzwonić się do przedstawicieli różnych sił zebranych na górze. Bez rezultatu. Głośne zakłócenia kojarzyły się z walką o Sheffield, wybuchy niezrozumiałego szumu przypominały wydarzenia roku 2061, przerażając Ann. Jechała z maksymalną prędkością, trzymając się wąskiego zewnętrznego pasa toru magnetycznego, który zapewniał łagodną i szybką jazdę — sto kilometrów na godzinę, potem jeszcze szybciej: naprawdę pędziła, próbując oddalić od siebie myśl o groźbie wojny domowej. Czuła się okropnie, niczym w koszmarnym śnie. Zwłaszcza że było już za późno. Pomyślała, że w takich sytuacjach jak ta zawsze się spóźniała.
Na niebie ponad kalderą stale pojawiały się upstrzone gwiazdami chmury — wybuchy: bez wątpienia odpalone w kabel pociski, które zestrzeliwano w połowie drogi, toteż opadały w białych kłębach niczym fajerwerki nieudolnego pirotechnika. Gromadziły się nad Sheffield i wznosiły w okolicach kabla, potem w rozmaitych miejscach ponad ogromnym wierzchołkiem zmieniały się w dym, który następnie rozpraszał się na wietrze i przesuwał na wschód. Niektóre z rakiet zestrzeliwano w sporej odległości od celu.
Spoglądając w górę na toczącą się nad głową bitwę, Ann niemalże wjechała w przekłuty już pierwszy namiot zachodniego Sheffield. Kiedy miasto rozrastało się na zachód, nowe namioty pojawiały się za poprzednimi niczym kolejne wypływy wulkanicznej lawy; teraz teren za ostatnim namiotem zaśmiecały podobne skorupom szkła kawałki szkieletu, a materiał namiotu ginął pod kulami w kształcie futbolowych piłek. Rover Ann szaleńczo podskakiwał na hałdach bazaltowego gruzu. Zahamowała i powoli podjechała do ściany. Wejściowy właz śluzy powietrznej był zamknięty. Ann założyła skafander i hełm, weszła do komory powietrznej rovera i wyszła z pojazdu. Serce jej mocno waliło. Podeszła do muru okalającego miasto, wspięła się na niego i przeskoczyła.
Ulice Sheffield były puste. Szkło, cegły, fragmenty bambusowych desek i poskręcane magnezowe belki leżały rozrzucone na trawnikach. Na tej wysokości przerwanie namiotu powodowało uszkodzenia w ścianach budynków, pękających jak baloniki; okna stały otworem, puste i ciemne, a wszędzie wokół leżały rozproszone regularne prostokąty nie popękanych szyb, które wyglądały jak wielkie, przezroczyste ekrany ochronne. Ann dostrzegła czyjeś ciało o twarzy zamarzniętej lub pokrytej pyłem. Wokół było wiele trupów, ludzie zapomnieli już o niebezpieczeństwie dekompresji, uważając ją za dawne zagrożenie z epoki pierwszych osadników. Dziś okazało się, że problem wcale nie należy do przeszłości.
Ann szła na wschód.
— Szukam Kaseia, Dao, Marion albo Petera — powtarzała co jakiś czas w nadgarstek. Nikt jej jednak nie odpowiadał.
Podążała wąską uliczką tuż przy południowej ścianie namiotu. Surowe światło słoneczne, czarne cienie o ostrych krawędziach. Niektóre budowle były jeszcze całe, okna znajdowały się na swoim miejscu, wewnątrz jarzyły się światła. Niestety, w środku ani żywej duszy. Kabel przed Ann był ledwie widoczny, czarna pionowa kreska, wznosząca się do nieba ze wschodniej części miasta, jak geometryczna linia znacząca rzeczywistość.
Awaryjny kanał „czerwonych” był sygnałem transmitowanym w szybko zmieniającej się długości fal, dostępnym dla posiadaczy aktualnego kodu. System ten z łatwością omijał niektóre rodzaje zakłóceń radiowych; mimo to kraczący z nadgarstka wroni głos zaskoczył Ann.
— Ann, tu Dao. Na końcu ulicy.
Podniosła oczy i dostrzegła go. Machał do niej z progu awaryjnej śluzy powietrznej małego domu. Wraz z grupką mniej więcej dwudziestu osób obsługiwał przed budynkiem trzy ruchome wyrzutnie rakietowe. Ann podbiegła i przemknąwszy się obok Dao, wpadła do środka.
— To się musi skończyć! — krzyknęła.
Dao wyglądał na zaskoczonego.
— Już prawie zdobyliśmy „gniazdo”.
— I co później?
— Porozmawiaj o tym z Kaseiem. Jest z przodu, idzie na Arsiaview.
Jedna z rakiet odleciała właśnie z szumem, w rzadkim powietrzu było słabo widać jej szpicę. Dao wrócił do pracy. Ann pobiegła przed siebie, w górę ulicy, trzymając się jak najbliżej budynków. Groziło jej niebezpieczeństwo, ponieważ jednak w tej chwili nie dbała o własne życie, nie bała się. Gdzieś w Sheffield był Peter. Dowodził „zielonymi” rewolucjonistami, którzy przebywali tu od samego początku. Działali na tyle skutecznie, by utrzymać siły bezpieczeństwa ZT ONZ w pułapce na kablu i na Clarke’u, i z pewnością nie byli bezradnymi, pacyfistycznie nastawionymi, demonstrującymi na ulicach młodymi tubylcami, choć Kasei i Dao najwyraźniej w taki sposób ich traktowali. A zatem duchowe dzieci Ann atakowały jej jedyne prawdziwe dziecko, w dodatku były absolutnie przeświadczone, że działają z jej błogosławieństwem. Mieli je przecież wcześniej. Tylko że teraz…
Usiłowała przez całą drogę biec. Jej oddech był ciężki i nierówny, pot rosił z wolna całą skórę. Ann pospieszyła do południowej ściany namiotu, gdzie dostrzegła sznur kamiennych pojazdów marki Turtle Rock z samochodowej fabryki w Acheronie należących do „czerwonych”. Z wnętrza nikt nie odpowiadał na sygnał, a kiedy spojrzała uważniej, zauważyła, że od strony szyb kamienne nawisy dachów pojazdów zostały przebite na wylot. W środku wszyscy byli martwi. Ann pobiegła na wschód, trzymając się ściany namiotu i nie zważając na gruzy pod stopami; wpadła w panikę. Zdawała sobie sprawę z tego, że jeden zabłąkany strzał może ją zabić, ale musiała znaleźć Kaseia. Próbowała znowu połączyć się przez komputer naręczny.
Tymczasem ktoś zadzwonił. Sax.
— To nielogiczne łączyć los windy z celami terraformowania — przemówił, jak gdyby zwracał się nie tylko do Ann, lecz do większej liczby osób. — Kabel można by przymocować do całkiem zimnej planety.
Jak zwykle! Cały Sax! Potem najwidoczniej przypomniał sobie o Ann i wpatrzył się po swojemu w maleńką kamerę na nadgarstku: