Nirgal przeważnie latał sam, czasami ze starymi znajomymi. Szybowce były idealne dla kanionów: powolne, solidne i łatwe do sterowania. Można było na nich latać nisko, a moc miały nawet większą niż potrzeba… Maszyną, którą wynajął (pożyczając pieniądze od Kojota), Nirgal latał każdego ranka na dół, gdzie pomagał przy pracach botanicznych w lesie lub wędrował wzdłuż strumieni. Popołudniami leciał z powrotem na górę, do namiotu, i wtedy właśnie naprawdę uświadamiał sobie, jak wysokie jest płaskowzgórze Candor i — jeszcze wyższe — ściany kanionów. Po powrocie jadał długie posiłki, a nocami uczestniczył w przyjęciach. Jego kolejne dni były niemal identyczne, spędzał je na badaniach różnych obszarów leżących poniżej kanionów; wieczorami obserwował bujne nocne życie w namiocie. Miał jednak dziwne wrażenie, że widzi wszystko inaczej, jak gdyby przez niewłaściwy koniec teleskopu; pomniejszone… Stale siebie zapytywał: Czy chcę prowadzić takie życie? Pytanie to ciągle powracało, powodując, że Nirgal dystansował się wobec otoczenia; popędzało go w ciągu dnia, gdy przechylał maszynę w świetle słońca, straszyło w bezsenne godziny nocy między szczeliną czasową i świtem. Co miał zrobić? Od sukcesu rewolucji nie miał nic do roboty. Całe życie wędrował po planecie i rozmawiał z ludźmi o wolnym Marsie, o jego zaludnianiu i miłości do własnej ziemi. Teraz jego misja się wypełniła, planeta należała do jej mieszkańców i mogli na niej żyć, tak jak chcieli. A Nirgal uświadomił sobie, że nie zna swej roli w tej nowej sytuacji. Musiał sobie bardzo dokładnie przemyśleć, jak żyć w nowym świecie, nie uosabiał już bowiem głosu kolektywu, był jednostką żyjącą własnym, prywatnym życiem.
Jeszcze przed przylotem tutaj odkrył, że nie ma już ochoty pracować dla społeczeństwa. Cieszył się, że inni podjęli się tej roli, nie chciał jednak do nich należeć. O Kairze nie potrafił myśleć bez gniewu na Jackie i bez zwykłego, ludzkiego bólu — ponieważ utracił ten publiczny świat i dawny sposób życia. Trudno było porzucić rolę rewolucjonisty. Nic z tego nie wynikało — ani w sensie logicznym, ani emocjonalnym… Coś jednak trzeba było postanowić. Tamto życie należało do przeszłości. Gdy Nirgal powoli przechylał się, pikując szybowcem, nagle zrozumiał Maję i jej obsesyjną rozmowę o wcieleniach. Miał teraz dwadzieścia siedem marsjańskich lat, przewędrował cały Mars, potem odwiedził Ziemię, wreszcie wrócił do wolnego świata. Czas na następną inkarnacje.
Latał ponad bezmiernymi przestrzeniami Candoru, poszukując samego siebie. Miał wrażenie, że popękane, ułożone warstwami, pokiereszowane ściany kanionów to liczne i zdumiewające skalne zwierciadła; patrząc w nie, uświadamiał sobie wyraźnie, że na ich tle jest maleńkim stworzeniem, mniejszym niż komar w katedrze. Latając i studiując różnorodny, wspaniały palimpsest ścian, wyczuł w sobie dwa bardzo silne impulsy: odmienne i wzajemnie się wykluczające, a jednocześnie połączone — jak zieleń i biel. Z jednej strony pragnął zostać wędrowcem, latać, chodzić i żeglować po całym świecie, wiecznym nomadą, nieustannie się przemieszczającym, aż pozna Marsa lepiej niż ktokolwiek inny. Tak, to była swojska euforia, znał ją, przecież w ten sposób działał przez całe swoje życie. Teraz jednak… To byłaby jakaś forma jego poprzedniego życia, tyle że pusta, pozbawiona tamtego sensu. Poznał już samotność takiego życia, pozbawienie się korzeni, brak poczucia związku z czymkolwiek, który powodował tę obsesyjną myśl o obcości i o oglądaniu świata „z niewłaściwego końca teleskopu”. Przychodząc zewsząd, przychodzisz znikąd… Nirgal nie miał domu i teraz pragnął go tak bardzo jak wolności, a może nawet bardziej. Dom. Chciał gdzieś osiąść i żyć „pełnym”, ludzkim życiem, wybrać miejsce i zostać w nim, poznać je na wskroś i we wszystkich porach roku, żywić się uprawianymi przez siebie roślinami, zbudować dom, sporządzić sobie narzędzia i stać się częścią społeczności przyjaciół.
Oba te pragnienia współistniały w nim, silne i złączone ze sobą albo — ściślej rzecz ujmując — w szybkiej, wyrafinowanej oscylacji, która poruszała jego emocjami, powodowała bezsenność i niepokój. Nirgal nie potrafił pogodzić tych dwóch sprzeczności, które wzajemnie się wykluczały. Nikt, z kim rozmawiał, nie umiał mu zasugerować użytecznej propozycji rozwiązania kłopotu. Kojot z powątpiewaniem słuchał o kwestii braku korzeni, zawsze był nomadą i nigdy nie miał tego typu problemów. Art natomiast uważał wędrowne życie za coś niemożliwego; ale Art lubił miejsce, w którym żył.
Pomijając kwestie polityczne, Nirgal kształcił się kiedyś w inżynierii mezokosmosu, jednak myśl o tej dziedzinie obecnie nie stanowiła dla niego otuchy. Wiedział, że w wyżej położonych regionach Marsa zawsze trzeba będzie żyć pod namiotami i mezokosmiczna inżynieria będzie potrzebna, tyle że staje się ona bardziej nauką niż sztuką, a doświadczenie w rozwiązywaniu problematycznych kwestii coraz bardziej się rutynizowało. Poza tym, czy chciałbym — Nirgal zadawał sobie pytanie — wykonywać podnamiotową profesję, podczas gdy spora większość niżej położonych terenów zmienia się w ziemię, po której można swobodnie chodzić?
Nie. Nirgal pragnął żyć na otwartej przestrzeni. Wybrać skrawek ziemi, poznać tamtejszą glebę, rośliny i zwierzęta, pogodę, niebo i wszystko inne… Tego chciał. Chciała tego jakaś część jego osobowości. Na jakiś czas.
Zaczęło się w nim jednakże rodzić przekonanie, że cokolwiek wybierze, Candor Chasma nie jest odpowiednim miejscem, by w nim osiąść. Z powodu rozległych widoków nie potrafił postrzegać tej krainy jako domu — zbyt ogromna, zbyt nieludzka. Dna kanionów były pustynią i każdej wiosny strumienie wypełnione stopionym śniegiem występowały z brzegów, żłobiąc w powierzchni nowe kanały, zagrzebane później pod ogromnymi osuwiskami. Fascynujący świat, tyle że nie nadawał się na dom. Tutejsi ludzie zamierzali mieszkać na Lśniącym Płaskowzgórzu, a dna kanionów odwiedzać tylko w ciągu dnia. Ich prawdziwym domem pozostanie płaskowzgórze. Dobry plan, tyle że płaskowzgórze wydawało się Nirgalowi jakąś podniebną wyspą, wspaniałym celem turystycznym, miejscem na lotnicze wakacje — nocne przyjęcia, drogie hotele, świat dla młodych i zakochanych… Miejsce wspaniałe i piękne, lecz zatłoczone, może nawet „zalane” przyjezdnymi, oczarowanymi pięknymi widokami. Stale (i bezskutecznie) mieszkańcy próbowali się opierać napływowi nowych gości i osób chętnych osiedlić się na state, które — tak jak Nirgal — przybyły tu na krótko w pewnym trudnym momencie swego życia i nigdy nie wyjechały… Starzy mieszkańcy rozglądali się wokół bezradnie i gderali o dawnych, dobrych czasach, kiedy ich świat był nowy i pusty.
Nie, nie. Nie o takim domu myślał Nirgal. Chociaż uwielbiał tutejsze świty, gdy nieśmiałe słońce rumieniło żłobione zachodnie ściany Candoru, migocząc wszystkimi marsjańskimi barwami, gdy niebo stawało się koloru indygo, różowofiołkowe albo wstrząsająco, ziemsko modre… Tak, to było piękne miejsce, tak piękne, że w niektóre dni, latając po okolicy, Nirgal czuł, że warto byłoby zostać na Lśniącym Płaskowzgórzu, trzymać się tego miejsca, starać sieje chronić, latać do kanionów i uprawiać karłowate, pustynne rośliny, a każdego popołudnia lecieć z powrotem na górę, na obiad. Potrafiłby żyć w ten sposób? Jeśli tak, czy poczułby się jak w domu? A skoro pragnął mieszkać na pustyni, czy nie istniały gdzieś inne miejsca, wprawdzie mniej widowiskowe, ale za to bardziej odosobnione i, co za tym idzie, mniej ucywilizowane?