Ann wstała i przeszła przez osadę. Gdzie można iść, gdy giną ludzie? Znajdź swoich przyjaciół, jeśli potrafisz. I jeśli umiesz powiedzieć, kim są.
Otrząsnęła się z tych myśli i dalej szukała grupy Kaseia. Zaczęła od miejsca, gdzie zdaniem Dao, mieli być, potem zastanowiła się, dokąd mogli pójść. Istniała możliwość, że nie ma ich w mieście, jeśli jednak tu pozostali, może wybrali wschodni namiot, może przejmowali jeden po drugim, poddając je dekompresji, zmuszając ludzi do zejścia, a potem ruszając dalej. Ann nie opuszczała ulicy położonej równolegle do ściany namiotu, biegnąc naprzód tak szybko, jak potrafiła. Była w dobrej formie, ale co dziwne, nie mogła złapać oddechu, a pot moczył wnętrze skafandra. Ulica była pusta, niesamowicie cicha i nieruchomo martwa, toteż Ann chwilami nie wierzyła, że znajduje się w środku bitwy, ale równocześnie powoli traciła nadzieję, że kiedykolwiek znajdzie grupę, której szuka.
A jednak ich odszukała. Byli przed nią, na ulicach wokół jednego z parków o trójkątnym kształcie. Postaci w hełmach i skafandrach nosiły w rękach broń automatyczną, przesuwały ruchome wyrzutnie pocisków, strzelały do niewidocznych przeciwników w budynku o fasadzie wyłożonej czertem. Czerwone kółka na ramionach, „czerwoni”…
Oślepiający błysk i Ann przewróciła się. W uszach jej dzwoniło. Stała przy podstawie budynku, przyciśnięta do jego ściany z wypolerowanego kamienia. Jaspilit: czerwony jaspis i tlenek żelaza, w naprzemiennych pasach. Ładne. Plecy Ann, jej pośladki i ramię bolały, dokuczał też łokieć. Ból był możliwy do zniesienia, i mogła się ruszać. Czołgała się więc przed siebie, spoglądając na trójkątny park. Wszystko płonęło na wietrze, płomienie od nadmiaru tlenu miały postać pomarańczowych strug, które powoli przygasały. Ludzkie sylwetki leżały wszędzie wokół jak połamane lalki, ręce i nogi wykręcone w niemożliwy dla zdrowych kończyn sposób. Ann wstała i ruszyła biegiem do najbliższej grupki ciał, przyciągnięta widokiem znajomej siwowłosej głowy, która wysunęła się z hełmu. To był Kasei, jedyny syn Johna Boone’a i Hiroko AI. Jedną stronę szczęki miał zakrwawioną, oczy otwarte i nieruchome. Najwyraźniej wziął słowa Ann zbyt poważnie. A jego przeciwnicy — niewystarczająco poważnie. Różowy kamienny kieł był świetnie widoczny, całkowicie obnażony przez ranę. Patrząc, Ann przystanęła, po czym odwróciła się. Taka strata. Ojciec, matka, a teraz syn…
Ann podeszła, kucnęła i odpięła Kaseiowi naręczny komputer. Istniało prawdopodobieństwo, że miał bezpośredni dostęp do przedstawicieli „Kakaze”. Kiedy wróciła do schronu w budynku, którego obsydianową czerń mąciły wielkie białe odpryski, wystukała kod ogólny i powiedziała:
— Mówi Ann Clayborne, wzywam wszystkich „czerwonych”. Powtarzam: wszystkich „czerwonych”. Słuchajcie, tu Ann Clayborne. Atak na Sheffield się nie powiódł. Kasei nie żyje, podobnie wielu innych. Kolejne ataki nie mają sensu. Spowodują tylko, że siły bezpieczeństwa powrócą ponownie na planetę. — Chciała powiedzieć, że plan jest przede wszystkim głupi, ale ugryzła się w język. — Ci, którzy mogą, powinni zejść. Wszyscy w Sheffield niech wracają na zachód. Wyjdźcie z miasta i oddalcie się od gór. Mówiła Ann Clayborne.
Otrzymała sporo potwierdzeń. Słuchała ich jednym uchem, idąc na zachód, z powrotem przez Arsiaview ku roverowi. W żaden sposób nie próbowała się ukrywać: jeśli ją zabiją, trudno, chociaż właściwie nie wierzyła, że to się może zdarzyć. Miała wrażenie, że chronią ją skrzydła jakiegoś tajemniczego anioła, który — niezależnie od tego, co się działo — nie dopuszczał do niej śmierci, zmuszając, by była świadkiem śmierci wszystkich znajomych osób i całej planety, którą kochała. Takie było jej przeznaczenie. Tak. Dostrzegła Dao i jego ludzi. Dokładnie w miejscu, w którym ich zostawiła; wszyscy byli martwi, leżeli w kałużach własnej krwi. Ann najwyraźniej znowu się spóźniła.
Na końcu szerokiej alei, pośrodku której stał rząd lip, znajdowała się kolejna grupa ciał — nie byli to „czerwoni”, nosili na głowach zielone opaski, a jeden z nich wyglądał jak Peter… To były jego plecy! Ann podeszła do niego, choć kolana się pod nią uginały, czuła, że coś ją zmusza do działania, jak w koszmarze sennym, i musiała stanąć nad ciałem; w końcu je obróciła. Na szczęście, to nie był Peter. Jakiś wysoki młody tubylec, który tylko z układu ramion przypominał jej syna; biedna istota. Mężczyzna, który powinien żyć tysiąc lat.
Ann nonszalancko szła dalej. Bez przeszkód dotarła do swojego małego rovera, po czym wsiadła i pojechała do końcowej stacji kolejowej przy zachodnim krańcu Sheffield. Tam tor magnetyczny zbiegał południowym zboczem Pavonis aż do przełęczy między Pavonis i Arsią. Spojrzawszy na tor, Ann zaczęła układać sobie w głowie plan, bardzo prosty i podstawowy, lecz dzięki temu możliwy do wykonania. Włączyła się na kanał „Kakaze” i rozkazującym tonem przekazała kilka zaleceń. Uciekać, znikać. Wejść do Południowej Przełęczy, potem obejść Arsię i dotrzeć na zachodni stok powyżej linii wiecznych śniegów, a następnie na wyższy koniec Aganippe Fossa, długiego, prostego kanionu, w którym znajdowała się tajna kryjówka „czerwonych”: skalne pomieszczenie w północnej ścianie. Tam mogli się ukryć na pewien czas, a potem rozpocząć kolejną długą „podziemną” kampanię przeciw nowym władcom planety. UNOMA, ZT ONZ, metanarodowcy, Dorsa Brevia — wszyscy oni byli „zieloni”.
Próbowała się połączyć z Kojotem, a kiedy się zgłosił, była nieco zaskoczona. Domyśliła się, że przebywał także gdzieś w Sheffield. Bez wątpienia miał szczęście, że żyje, choć na jego dziwacznej, jak gdyby rozłupanej twarzy widniał wyraz rozgoryczenia i wściekłości.
Ann powiedziała mu o swoim planie, na co Kojot pokiwał głową.
— Po jakimś czasie będą musieli odejść stąd dalej — zauważył.
Nie mogła się powstrzymać i wybuchnęła:
— Atak na kabel był głupotą!
— Wiem — odparł Kojot ze znużeniem.
— Nie próbowałeś im wybić tego z głów?
— Próbowałem. — Jego mina stała się jeszcze bardziej ponura. — Kasei nie żyje?
— Tak.
Twarz Kojota wykrzywiła się z żalu.
— Ach, Boże. Te dranie!
Ann nic nie odrzekła. Nie znała dobrze Kaseia, nawet nie lubiła go zbytnio, natomiast Kojot znał go od urodzenia, jeszcze w ukrytej kolonii Hiroko, i od dzieciństwa zabierał go ze sobą na swoje potajemne wyprawy po całym Marsie. Teraz po policzkach starca głębokimi zmarszczkami płynęły łzy. Ann zacisnęła zęby.
— Możesz zabrać ich na dół, do Aginippe? — spytała. — Ja zostanę i zajmę się ludźmi na wschodnim Pavonis.
Kojot skinął głową.
— Zabiorę ich, jak tylko będę mógł. Spotkamy się przy zachodniej stacji.
— Przekażę im to.
— „Zieloni” będą na ciebie wściekli.
— Pieprzyć „zielonych”.
Pewna część ugrupowania „Kakaze” dotarła do zachodniego terminalu Sheffield w świetle zadymionego mrocznego zachodu słońca: małe grupy ubranych w pociemniałe, brudne walkery ludzi, których twarze były blade, przerażone, zagniewane, zdezorientowane i wstrząśnięte. Zmarnowani. W pewnym momencie trzystu czy czterystu radykałów dzieliło się złymi wiadomościami. Kiedy na tyłach pojawił się Kojot, Ann wstała i przemówiła wystarczająco donośnie, aby wszyscy ją usłyszeli. Zdawała sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu pełniła funkcję przywódczyni „czerwonych”; wiedziała, co to teraz oznacza. Ci ludzie potraktowali ją poważnie i zjawili się tutaj. Pokonano ich i mieli szczęście, że przeżyli; w mieście na wschód od nich leżały zwłoki ich przyjaciół.