Выбрать главу

— Czy można pozostać w tym stanie na stałe?

— Nie. Nie znam takiego przypadku. Tego typu pamięciowe zaćmienia zdarzają się rzadko i zawsze krótko.

— Albo tak było dotychczas.

Michel usiłował się zachować tak, jak gdyby strach Mai był zupełnie bezpodstawny.

Rosjanka wiedziała jednak lepiej. Poszła do kuchni przygotować posiłek. Trzask garnków, otwarcie lodówki, wyjęcie warzyw, posiekanie ich i wrzucenie na patelnię. Ciach, ciach, ciach. Przestać płakać, przestać płakać; nawet coś takiego zdarzało się wcześniej tysiąc razy. Katastrofa, której nie można uniknąć, a tu nagle nawyk zwany głodem. W kuchni, próbując ignorować wszystko i przyrządzać posiłek; ileż razy działo się podobnie. No cóż, a więc wreszcie przybyliśmy. Jesteśmy.

W następnych dniach Maja omijała rząd krzewów różanych, obawiając się kolejnego zaćmienia. Niestety, krzewy widać było wszędzie na tym fragmencie gzymsu, który ciągnął się aż do tamy. Prawie ciągle kwitły, zadziwiając mieszkańców i przyjezdnych. I pewnego razu, w tym samym popołudniowym świetle, które zalewało Hellespontus i sprawiało, że wszystko na zachód od Odessy wydawało się dziwnie wypłukane, zaćmione i pogrążone w pastelowych nieprzezroczystościach, a zatem w tym świetle oko Mai nagle zakłuły kropeczki czerwonych róż w żywopłocie, mimo iż szła po tamie… Rosjanka, widząc z jednej strony gobelin piany na czarnej wodzie, a z drugiej róże i wznoszące się miasto, natychmiast się zatrzymała, uspokojona czymś w tej podwójnej wizji, uprzytomnieniem sobie czegoś albo prawie uprzytomnieniem — krawędzią epifanii. Maja czuła, jak naciska na nią jakaś ogromna prawda, tuż za nią… choć może raczej wewnątrz jej ciała, a może nawet wewnątrz czaszki, ale poza obszarem myśli, napiera na oponę mózgową… Wszystko się wyjaśniło, wszystko stało się jasne, w końcu, nareszcie…

Niestety objawienia nigdy nie przechodzą przez taką barierę. Potrafią ją pokonać jedynie uczucia, niejasne i ogromne… Później napór na umysł Mai minął i popołudnie przybrało swoją zwykłą cynową jasność. Maja poszła do domu. Czuła się pełna, jej pierś przepełniały oceany chmur i miała wrażenie, że zaraz wybuchnie, rozsiewając wokół frustrację albo jakąś udręczoną radość. Znowu opowiedziała Michelowi, co się stało, a on pokiwał głową. Taki przypadek również umiał nazwać.

— Presque vu. — Niemal zrozumiałe. — Mnie się często zdarza — dodał, rzucając jej charakterystyczne, sekretne, smutne spojrzenie.

Niestety Mai wszystkie jego teorie dotyczące symptomów chorobowych wydały się nagle jedynie próbą zamaskowania jej rzeczywistych problemów. Czasami czuła się bardzo zmieszana, czasami myślała, że rozumie nie istniejące sprawy, czasami zapominała różne rzeczy, na zawsze; a czasem ogarniało ją ogromne przerażenie. Te właśnie kwestie Michel próbował zawrzeć w swoich teoriach i logicznych prostokątach.

Niemal zrozumiałe. Prawie. A potem powrót do krainy światła i czasu. Nie można było nic zrobić, trzeba po prostu żyć dalej. Minęło sporo dni i Mai udało się zapomnieć tamto nieprzyjemne uczucie, zapomnieć, jak bardzo była przerażona, a równocześnie — jak bliska radości. Doznanie było czymś tak dziwnym, że aż łatwo było je zapomnieć. Żyć dalej w la vie quotidienne, zwracać uwagę na codzienne życie i pracę, na przyjaciół i przyjezdnych.

Wśród gości pojawiły się Charlotte i Ariadnę, które przyjechały z Mangali, aby naradzić się z Mają w sprawie pogarszających się stosunków z Ziemią. Poszły na gzyms zjeść śniadanie i rozmawiały o niepokojach dorsabrevian. Minojczycy opuścili wprawdzie koalicję „Uwolnić Marsa”, ponieważ nie podobała im się między innymi próba opanowania kolonii na zewnętrznych księżycach, doszli jednak do przekonania, że Jackie ma rację — przynajmniej do pewnego stopnia — w kwestiach związanych z imigracją.

— Nie jest prawdą, że na Marsie mieszka zbyt wiele osób — zauważyła Charlotte. — Mylą się ci, którzy tak sądzą. Moglibyśmy zacisnąć pasa i zagęścić miasta. W nowych „osadach”, które pływają po Morzu Północnym, mogłoby zamieszkać naprawdę wielu ludzi, podobnie jak w innych miejscach na naszej planecie. Osady są niemal samowystarczalne, kontaktują się jedynie z miastami portowymi, których zresztą również można założyć znacznie więcej.

— Tak, to prawda — zgodziła się Maja. Mimo ziemskich „najazdów”, nie popierała poglądów antyimigracyjnych. Jednak Charlotte działała ponownie w radzie wykonawczej, a od lat wspierała bliskie kontakty z Ziemią.

— Nie chodzi o liczby — powiedziała ze smutkiem. — Chodzi o ludzi, o to, w co wierzą. Problemy z asymilacją są naprawdę coraz gorsze.

Maja pokiwała głową.

— Czytałam o tym.

— Tak. Wszelkimi sposobami staramy się zintegrować nowo przybyłych, a nie można po prostu kazać im się rozproszyć.

— Z pewnością.

— Rodzi się wszakże sporo problemów: przypadki sharii, przemocy w rodzinie, walki gangów etnicznych, imigranci atakujący tubylców — zwykle mężczyźni atakują kobiety, choć nie zawsze — gangi młodych tubylców odwzajemniają się tamtym, dręcząc nowe kolonie i tak dalej. Kłopoty… A przecież obecnie imigracja jest mocno zredukowana, przynajmniej oficjalnie. ONZ oburza się na nas i chce nam przysłać jeszcze więcej Ziemian. Jeśli nadal będą tak postępować, staniemy się czymś w rodzaju ludzkiego śmietniska i cała nasza praca pójdzie na marne.

— Hmm… — Maja potrząsnęła głową. Oczywiście, znała ten problem, ale przygnębiła ją myśl, że dotychczasowi sojusznicy mogą przejść na stronę przeciwną jedynie z powodu intensyfikacji problemu. — Jakąkolwiek podejmiecie decyzję, musicie brać pod uwagę opinię ONZ. Jeśli zakażecie imigracji, a oni i tak będą tu przylatywać, wówczas nasza praca jeszcze szybciej zostanie zaprzepaszczona. Stąd ta kwestia chińska, prawda? Lepiej pozwólmy na imigrację, utrzymując ją na jak najniższym, lecz satysfakcjonującym ONZ poziomie. Kiedy przybędą Ziemianie, jakoś sobie z nimi poradzimy.

Dwie kobiety ze smutkiem pokiwały głowami. Wszystkie trzy jadły przez chwilę w milczeniu, wypatrując na świeży błękit porannego morza.

— Eksmetanarodowcy także stanowią problem — odezwała się wreszcie Ariadnę. — Chcą tu przylecieć jeszcze bardziej niż ci z ONZ.

— Jasne.

Mai nie zaskoczył fakt, że stare konsorcja metanarodowe ciągle jeszcze posiadają na Ziemi taką władzę. Rzecz jasna, aby przetrwać, skopiowały model Praxis i po tej fundamentalnej zmianie w swej naturze, nie przypominały już totalitarnych feudałów, pragnących zawojować świat. Ciągle jednak były wielkie i silne, zatrudniały mnóstwo osób i dysponowały sporą ilością zgromadzonego kapitału. Stale też prowadziły interesy, ponieważ ich członkowie musieli z czegoś żyć. Strategie zarobkowania były czasami godne podziwu, czasem — wręcz przeciwnie: można było w jakiś nowy i lepszy sposób wykonać coś, czego ludzie naprawdę potrzebowali, można też było oszukiwać, próbować wykorzystać własną przewagę lub tworzyć fałszywe potrzeby. Większość eksmetanarodowców stosowała strategię mieszaną, usiłując osiągnąć stabilizację poprzez — tak jak w dawnych czasach — inwestowanie w różnych gałęziach produkcji i na różnych terenach. Niestety, w ten sposób walka ze złymi strategiami stawała się jeszcze trudniejsza, ponieważ wszyscy, w jakimś stopniu, je stosowali. Obecnie wielu eksmetanarodowców zaczęło się bardzo aktywnie interesować programem marsjańskim: pracowali dla ziemskich rządów, wysyłali statkami ludzi z Ziemi, zakładali miasta i farmy, budowali kopalnie, zajmowali się produkcją i handlem. Czasami Marsjanom wydawało się, że emigracja z Ziemi nie skończy się, póki nie powstanie tam należyta równowaga; co, biorąc pod uwagę sytuację hipermaltuzjańską na Ziemi, oznaczało dla Marsa katastrofę.