Выбрать главу

Naprawdę wielką uciechę sprawiała Saxowi ta jazda naprzód: do góry, w rzadkim, jaskrawym świetle dnia, w dół i w górę, w dół i w górę, przez poprażkowaną piaskiem równinę. Jak na Marsa, horyzont znajdował się bardzo daleko. Sax nie musiał się przed nikim ukrywać; nikt go nie gonił. Był wolnym człowiekiem na swobodnej planecie i jeśli miał ochotę, mógł objechać swoim pojazdem cały świat. Pojechać wszędzie, gdzie chciał.

Zdał sobie sprawę z tej możliwości po dwudniowej jeździe, a i nawet wtedy nie był pewien, czy w pełni ją odczuwa. Miał wrażenie osobliwej lekkości i często za jego przyczyną — czasem bez oczywistego powodu — nieznaczny uśmieszek rozciągał mu usta. Kiedyś nie znał uczucia depresji ani strachu, choć zapewne gdzieś się czaiło — może od roku 2061 albo nieco wcześniej. Sześćdziesiąt sześć lat strachu, lekceważonego i zapominanego, lecz stale obecnego: powodował pewne napięcie w układzie mięśniowym, mały ukryty lęk w samym środku wszystkiego.

— Sześćdziesiąt sześć butelek strachu na ścianie, sześćdziesiąt sześć butelek! Zdejmij jedną, puść ją w koło, zostanie sześćdziesiąt pięć butelek strachu na ścianie!

Teraz lęk zniknął. Sax czuł się swobodny, jego świat był wolny. Zjeżdżał pochyłą, rzeźbioną wiatrem równiną. Wcześniej tego dnia w rozpadlinach zaczął pojawiać się szkliście połyskujący śnieg; pył nigdy tak nie lśnił. Potem pojawiły się porosty, Sax wjeżdżał bowiem w atmosferę. Nie widział powodu, aby jego życie nie miało dalej wyglądać w taki właśnie sposób — by mógł wędrować swobodnie całymi dniami we własnym świecie-laboratorium. Zresztą, wszyscy inni mogą być równie wolni!

Teraz naprawdę doświadczał emocji!

Och, niech się spierają na Pavonis. Z pewnością będą się tam kłócić. W innych miejscach również… Stanowili niezwykle swarliwą gromadkę. Jak wyjaśniliby ich kłótliwość socjologowie? Trudno powiedzieć. W każdym razie, mimo sporów, Marsjanom jakoś udawało się ze sobą współpracować; być może osiągali kompromis tylko tymczasowo, dla załatwienia jakiejś sprawy? Cóż… obecnie wszystko było tymczasowe. Zrezygnowano z tak wielu tradycji, tak wiele zapomniano, aż pozostało coś, co John zwykł nazywać „koniecznością tworzenia”; a tworzenie to sprawa bardzo trudna. Nie każdy, kto potrafił narzekać, umiał tworzyć.

Jednak teraz Marsjanie mieli pewne możliwości jako grupa, jako… cywilizacja. Suma wiedzy naukowej, ich wspólna, rosła do ogromnych rozmiarów, dając im wiele możliwości, których — nawet w ogólnym zarysie — jednostka nie potrafiłaby pojąć. Zrozumiałe czy nie, były to jednak możliwości; Michel nazywał je „boskimi siłami”, Sax natomiast uważał, że przyjaciel popada w przesadę bądź miesza podstawowe kwestie, bowiem jego zdaniem siły te z pewnością należały do świata materialnego, były realne i wymuszała je rzeczywistość. Dzięki nim — zastosowanym właściwie — dałoby się stworzyć przyzwoitą ludzką cywilizację. Nareszcie! Po wszystkich tych stuleciach prób! A dlaczego nie? Dlaczego nie? Dlaczego nie rozpocząć z wysokiego pułapu? Potrafili każdemu zabezpieczyć godziwy byt, leczyć choroby, powstrzymać starzenie (będą żyli po tysiąc lat), zrozumieć wszechświat od odległości Plancka do kosmicznej, od Wielkiego Wybuchu po eskaton — wszystko było możliwe, technicznie możliwe do osiągnięcia. Jeśli zaś chodziło o tych, którzy twierdzili, że ludzkość potrzebuje bodźca w postaci cierpienia, aby zrozumieć znaczenie swej mocy, no cóż… Sax był pewien, że nigdy nie przestaną istnieć takie tragiczne zdarzenia, jak: utracona miłość, zdrada przez przyjaciół, śmierć, złe wyniki w laboratorium. Tymczasem wszyscy zadowoleni mogli swobodnie kontynuować prace nad stworzeniem wspaniałej cywilizacji. Potrafili tego dokonać! Zadziwiające, naprawdę. Dotarli do takiego momentu historycznego, kiedy każdy człowiek mógł oświadczyć: „To jest możliwe”. Sax nie do końca wierzył w tę ludzką wszechmoc, toteż stał się podejrzliwy; w fizyce, gdy sytuacja stawała się zbyt wyjątkowa lub unikalna, od razu przychodziło zwątpienie. Podejrzewano, że ktoś popełnił błąd lub wyciągnął niewłaściwe wnioski. Wszechobecna była tak zwana zasada mierności, zgodnie z którą człowiek powinien zakładać, że wszystko jest mniej więcej stałe, a on sam żyje w przeciętnych czasach. Sax nigdy nie widział w tej zasadzie niczego atrakcyjnego, choć być może oznaczała ona pełną dostępność sprawiedliwości.

W każdym razie, obecna chwila z pewnością była nadzwyczajna. Tuż za czterema oknami minibusa Mars połyskiwał pod delikatnym dotykiem promieni naturalnego słońca. Planeta i jej lud, wolni i potężni.

Sax rozglądał się wokół i rozmyślał. Cieszył się wszystkim, co widział i czuł.

— Ha! Ha! — wołał zaskoczony. Smak zupy pomidorowej i chleba. — Ha! — Zapylona purpura zmierzchającego nieba. — Ha! — Spektakl na instrumentach tablicy rozdzielczej, lekko połyskującej, odbitej w czarnych oknach. — Ha! Ha! Ha! Nie do wiary.

Mógł jechać wszędzie, gdzie tylko chciał. Nikt mu nie mówił, co ma robić. Powiedział to głośno w stronę ciemnego ekranu Aclass="underline"

— Nikt nam nie mówi, co robić!

Owa myśl była niemal przerażająca i przyprawiała o zawrót głowy. „Ka”, jak powiedzieliby yonsei. „Ka” — słowo, którym małe czerwone ludziki podobno nazywały Marsa; pochodziło od japońskiego ka oznaczającego „ogień”. Ten sam wyraz istniał również w wielu innych wczesnych językach, łącznie z praindoeuropejskim. Tak w każdym razie twierdzili językoznawcy.

Sax powoli dotarł na tył przedziału, gdzie szumiało ogrzewanie rovera i system elektryczny. Położył się do łóżka. Mrucząc do siebie, leżał pod grubym kocem, który szybko ogrzał jego ciało, a wtedy położył głowę na poduszce i patrzył w gwiazdy.

Następnego ranka z północnego zachodu nadszedł układ wysokiego ciśnienia i temperatura wzrosła do dwustu sześćdziesięciu dwóch kelwinów. Sax zjechał na wysokość pięciu kilometrów ponad poziom odniesienia, gdzie zewnętrzne ciśnienie powietrza wynosiło dwieście trzydzieści milibarów. Nie wystarczało do swobodnego oddychania, więc założył jeden z ogrzewanych skafandrów powierzchniowych, potem wsunął na ramiona mały zbiornik z powietrzem, nałożył maskę na nos i usta oraz gogle na oczy.

Wyszedł przez zewnętrzny właz śluzy powietrznej i po schodkach zszedł na piaszczystą powierzchnię. Mimo że był tak grubo ubrany, zaczął siąkać nosem z powodu dotkliwego chłodu i oczy załzawiły mu się tak bardzo, że niemal nic nie widział. Chociaż uszy okrywał mu kaptur skafandra, słyszał głośny gwizd wiatru. System grzejny skafandra przygotowano na szczęście do takich zadań, toteż twarz Saxa powoli się przyzwyczaiła.

Russell mocniej zesznurował kaptur i ruszył przed siebie. Stąpał od jednego płaskiego kamienia do następnego; było ich mnóstwo. Często kucał i badał skalne rozpadliny. Znajdował porosty i najrozmaitsze inne okazy życia roślinnego: mchy, małe kępki turzycy, trawy. Wiał bardzo mocny wiatr. Cztery czy pięć razy na minutę smagały Saxa wyjątkowo ostre podmuchy, a w międzyczasie panowała niemal równie silna zawierucha. Miejsce to bez wątpienia pozostawało wietrzne przez większą część roku, bowiem ogromne masy powietrza przemieszczały się stąd na południe dokoła wielkiej wypukłości Tharsis. Komórki wysokiego ciśnienia pozbywały się sporej partii wilgoci na początku wzniesienia, w odległości około sześćdziesięciu kilometrów, dwa czy trzy kilometry poniżej na zachodnim stoku. Nawet w chwili obecnej zachodni horyzont zaćmiewało morze gęstych chmur zlewających się z ziemią.

Śnieg wypełniał niektóre z zacienionych systemów rozpadlin i kotlin, tworząc tak twarde zaspy, że gdy Sax skakał po nich, nie zostawiał śladów. Lodowe płyty, częściowo stopione, potem ponownie zamarznięte. Jedna z nich pękła mu pod butami. Okazało się, że ma grubość kilku centymetrów. Pod płytą znajdował się śnieg w postaci sproszkowanej lub ziarnistej. Mimo ogrzewanych rękawic, palce Saxa były zimne.