Выбрать главу

Skierował się na północ, ku morzu. Niektóre z najlepszych pomysłów dotyczących pamięci przychodziły mu do głowy właśnie podczas spacerów po morskim brzegu, na trasach tak bardzo okrężnych, że nigdy nie potrafił znaleźć dwa razy tej samej drogi — zresztą nigdy praktycznie nie zwracał uwagi na teren, zatracał się w myślach albo w najbliższych cechach krajobrazu i sporadycznie rozglądał się wokół, aby zobaczyć, dokąd dotarł. W gruncie rzeczy, w tym regionie trudno było się zgubić. Z wierzchołka każdego podłużnego szczytu widoczne było żebro Acheronu, niczym grzbiet ogromnego smoka. Patrząc w innym kierunku, z wielu miejsc można było dostrzec szeroki, niebieski obszar zatoki Acheron. Pomiędzy żebrem i zatoką rozciągał się skalisty płaskowyż pocięty ukrytymi oazami; milion mikrośrodowisk, każdą szczelinę wypełniała roślinność. Pejzaż zupełnie nie przypominał topniejącego polarnego wybrzeża po drugiej stronie morza; ten skalisty płaskowyż i jego małe ukryte roślinne zbiorowiska wydawały się tu trwać od niepamiętnych czasów, wyglądały naturalnie, mimo iż uprawiali je ekopoeci z Acheronu. Wiele oaz stanowiło eksperyment tutejszych ogrodników i Sax traktował je jako środowiska powstałe w sposób sztuczny — omijał, patrzył na nie z kolejnych stromościennych alasów i zastanawiał się, co odpowiedzialny za ich powstanie ekopoeta próbował odkryć. Nie istniało niebezpieczeństwo, że tutejsza gleba całkowicie spłynie do morza, chociaż na widok tej zaskakującej zieleni ujść sięgających aż w doliny można było podejrzewać, że część żyznej gleby zabierały strumienie. Ujściowe błota wypełniały się zerodowaną ziemią, a równocześnie — wraz z Morzem Północnym — rosło ich zasolenie…

Podczas wędrówki obserwacje Saxa co jakiś czas przerywały myśli o Johnie. Boone pracował dla niego przez ostatnie kilkanaście lat swego życia i często toczyli dyskusje na temat stale ewoluującej marsjańskiej sytuacji. To były bardzo istotne lata, a John wydawał się wówczas zawsze szczęśliwy, wesoły, pewny siebie, godny zaufania, lojalny, pomocny, przyjazny, życzliwy, uprzejmy, posłuszny, radosny, zapobiegliwy, odważny, konkretny i pełen szacunku… Nie, nie, wcale nie… Bywał także obcesowy, niecierpliwy, arogancki, leniwy, nieporządny, uzależniony od leków i dumny. Jednak Sax polegał na nim i kochał go jak dużego brata, który chroni przed światem zewnętrznym. A potem go zabili! Mordercy! Nie potrafili znieść odwagi Boone’a, więc go zabili, a Sax stał, obserwował i nic nie zrobił. Zamarł z szoku i strachu.

„Nie powstrzymałeś ich?”, krzyczała Maja. Przypomniał sobie teraz jej słowa, jej ostry głos. „Nie, bałem się. Nic nie zrobiłem”. Prawdę mówiąc, niewiele mógł wtedy zrobić. Przedtem, kiedy zaczęły się napaści na Johna, mógł mu wyznaczyć inne, mniej ryzykowne zadania, załatwić mu ochroniarzy czy też raczej — ponieważ Boone nigdy by nie zaakceptował bezpośrednich opiekunów — zatrudnić takich, którzy śledziliby go w tajemnicy i pomagali mu w chwilach, gdy jego przyjaciele stają z boku, zaszokowani i tylko patrzą. Niestety, Sax nikogo nie wynajął i zabito jego przyjaciela, brata, który czasami śmiał się z niego, lecz także bardzo go kochał.

Sax szedł po popękanej równinie. Był roztargniony, oszołomiony stratą przyjaciela, która miała miejsce sto pięćdziesiąt trzy lata temu. Czasami miał wrażenie, że nie istnieje coś takiego jak czas.

Potem zatrzymał się na krótko, a wtedy widok zwierząt przywrócił go do rzeczywistości. Małe, białe gryzonie węszyły wśród zieleni bagiennej trawy. Były bez wątpienia bliższe polarnym królikom, jednak z powodu barwy przypominały raczej laboratoryjne szczury, które zgodnie z legendą stworzyły mózg Saxa. Białe szczury laboratoryjne, lecz bez ogonów… zmutowane szczury laboratoryjne… w końcu swobodne; uciekły z klatek w świat i teraz wędrowały po gęstej, zielonej trawie łąkowej niczym nadrealne zjawy z halucynacji. Wszystkie kręciły się na ślepo i poruszały wąsami, sprawdzając teren wśród kęp trawy; szukały smakołyków. Chrupały ziarna, orzechy i kwiaty. Johna bardzo bawiła opowieść o umyśle Saxa, który stworzyło sto szczurów laboratoryjnych… Przez głowę Russella przelatywały setki swobodnych myśli. Oto jest nasze ciało.

Przykucnął i tak długo obserwował małe gryzonie, aż poczuł zimno. Na równinie mieszkały też większe stworzenia, które na chwilę przyciągały jego wzrok — jelenie, łosie europejskie i amerykańskie, kozice, renifery, karibu, czarne niedźwiedzie, grizzly, nawet stada wilków, przemieszczających się jak szybkie, szare cienie. Wszystkie one wydawały się Saxowi stworami ze snu, toteż za każdym razem, gdy spostrzegał choćby jedno zwierzę, czuł strach, wstrząs i oszołomienie. Ich istnienie nie wydawało mu się tu możliwe, a już na pewno zwierzęta wyglądały nienaturalnie. A jednak były. I te małe śnieżne króliki, szczęśliwe w swej oazie. Trudno nazwać ów świat naturą albo kulturą — to był po prostu Mars.

Sax pomyślał o Ann. Zapragnął, żeby je zobaczyła.

Często ostatnio o niej myślał. Tak wielu z jego przyjaciół już nie żyło, lecz ona trwała, ciągle mógł z nią porozmawiać, ciągle istniała taka możliwość. Sprawdził i dowiedział się, że Ann nadal mieszka w kalderze Olympus Mons wśród zaludniającej tę krainę małej społeczności „czerwonych” amatorów wspinaczek. Społeczność kaldery zmieniała się — jedni przyjeżdżali, drudzy wyjeżdżali — aby utrzymać populację na niskim poziomie. Wszystkich ich pociągały zarówno strome ściany, jak i prymitywne warunki. Chociaż, Sax dowiedział się też, że Ann zostaje w kalderze tak długo, jak jej się podoba; wyjeżdżała rzadko. Tak mu powiedział Peter, który zresztą słyszał o tym od kogoś innego. Smutna była wzajemna niechęć matki i syna. Smutna i bezsensowna. Jednak oziębienie stosunków członków rodzin często było nieodwracalne.

Tak czy owak, Ann przebywała na Olympus Mons, czyli niemal w zasięgu wzroku, tuż za południowym horyzontem, a Sax chciał z nią porozmawiać. Przyszło mu do głowy, że gdy przypomina sobie jakieś dotychczasowe zdarzenie na Marsie, dyskutuje o nim w myślach z Ann. Nie była to kłótnia (taką miał w każdym razie nadzieję), lecz nie kończąca się próba perswazji. Skoro rzeczywistość błękitnego Marsa tak bardzo zmieniła Saxa, może zmieni też Ann, jego odwieczną przeciwniczkę? Czy nie było to prawie nieuniknione, a może nawet konieczne? Może już doszło do tej zmiany? Sax czuł, że w ciągu ostatnich lat polubił wszystko, co Ann kochała w Marsie, i teraz chciał, aby — jeśli to możliwe — odwzajemniła jego uczucia dla rozwijającej się planety. Ann stała się dla niego, zresztą w bardzo niewygodny sposób, miarą wartości wysiłków związanych z przekształcaniem Marsa. Była osobą wartościującą czy też akceptującą. To dziwne uczucie po prostu w nim tkwiło i Sax nie potrafił się z nim uporać.

Inną nieprzyjemną zadrą było nagłe, ponownie uświadomione poczucie winy związane ze śmiercią Johna; Sax próbował zapomnieć o tej sprawie. Skoro zapominał interesujące myśli, powinien umieć zapomnieć również straszne, prawda? John umarł i Sax nie mógł wtedy w żaden sposób temu zapobiec. Bardzo prawdopodobne wyjaśnienie. Nie do podważenia. Nie sposób cofnąć się w przeszłość. Johna zabito, a Sax zawiódł i mu nie pomógł. Cóż… Russell żył, a Boone nie. I tyle. Nie znaczyło to nic z wyjątkiem wielkiego węzłowo-sieciowego układu tkwiącego w umysłach wszystkich ludzi, którzy znali Saxa. A on nie potrafił tego zmienić.

Ann jednak żyła. Wspinała się na ściany kaldery Olympusa. Sax, jeśli tylko zechce, może z nią porozmawiać. Na pewno nie przyjedzie na jego prośbę, będzie musiał pojechać w góry i odszukać ją. Mógł to zrobić, sprawa była ważna. Prawdziwy ból związany ze śmiercią Johna łączył się ze śmiercią sposobności — Russell nie mógł już z nim porozmawiać! Nadal jednak mógł pomówić z Ann, nadal istniała szansa!