Sax wsiadł w pociąg do Zp, potem przesiadł się do ciężarowej taksówki, którą dojechał na stożek. Wjazd do kaldery kontrolowali „czerwoni”.
Pojazd dotarł do krawędzi stożka. Sax spojrzał w dół.
Kalderą składała się z wielu pierścieni. Była duża — dziewięćdziesiąt kilometrów na sześćdziesiąt, mniej więcej rozmiaru Luksemburga. Tak przynajmniej od kogoś słyszał. Główny, centralny krąg, do tej pory największy, szpeciły zachodzące na siebie mniejsze kręgi w kierunkach północno-wschodnim, południowym i ku centrum. Najbardziej na południe wysunięty krąg wcinał się prawie do połowy nieco starszego i wyższego kręgu południowo-wschodniego. Sax dowiedział się, że układ tych trzech łukowatych ścian uważano za jeden z najwspanialszych marsjańskich rejonów dla amatorów wspinaczek; a przy tym był najwyższy ze wszystkich, uskok wynosił od dwudziestu sześciu kilometrów ponad poziom odniesienia (woleli używać tego starego terminu zamiast „poziom morza”) do dwudziestu dwóch i pół kilometra na dnie najbardziej południowego krateru. Urwisko wysokie na dziesięć tysięcy stóp w stylu „surowego” Kolorado…
Dno głównej kaldery znaczyło mnóstwo krętych rowów tektonicznych, równoległych do ścian kaldery: wygięte w łuki pasma i kaniony, przez które biegły regularniej sze skarpy. Wszystkie te osobliwości terenu można było wytłumaczyć — spowodowały je okresowe załamania kaldery wywołane odpływem magmy z głównej komory pod wulkanem. Kiedy jednak Sax spoglądał z siedzenia w pojeździe na stożek, Olympus wydał mu się tajemniczą górą, odrębnym światem. Pole widzenia wypełniał ogromny, zamknięty skalny stożek i pięć tysięcy kilometrów kwadratowych kaldery. Pierścień obok pierścienia, wysokie łukowe ściany i płaskie, zaokrąglone dna pod czarnym, rozgwieżdżonym niebem. Wysokość każdego z okolicznych urwisk przekraczała tysiąc metrów. Z reguły nie były całkowicie pionowe, przeciętnie zbocza sprawiały wrażenie spadzistych na mniej więcej czterdzieści pięć stopni, choć tu i ówdzie Russell dostrzegał bardziej strome odcinki. Bez wątpienia amatorzy wspinaczek tłumnie wybierali właśnie te ostatnie, zwłaszcza kilka nawisów, jak ten tuż nad spojeniem trzech skalnych ścian.
— Szukam Ann Clayborne — powiedział Sax do dwóch zamyślonych kobiet pełniących funkcję kierowcy i pilota. — Wiecie, gdzie mógłbym ją znaleźć?
— Nie wiesz, gdzie jest? — odpowiedziała pytaniem jedna z kobiet.
— Słyszałem, że uprawia wspinaczkę w kalderze Olympus Mons.
— Wie, że jej szukasz?
— Nie. Nie odbiera telefonów.
— A zna cię?
— Och, tak. Jesteśmy starymi… przyjaciółmi.
— Jak się nazywasz?
— Sax Russell.
Obie popatrzyły na niego, po czym któraś mruknęła:
— Starymi przyjaciółmi, co?
Jej towarzyszka szturchnęła ją łokciem.
Miejsce, gdzie się znajdowali, nazywały Trzema Ścianami. Bardzo logiczne. Bezpośrednio pod pojazdem, na małym zapadniętym tarasie znajdowała się stacja kolejki. Sax obejrzał ją przez lornetkę. Dostrzegł włazy zewnętrznych śluz powietrznych oraz wzmocniony dach, budowla wyglądała na starą. Jeśli ktoś nie zamierzał korzystać ze sprzętu alpinistycznego, kolejka stanowiła jedyną drogę w dół do tej części kaldery.
— Ann uzupełnia zapasy na Stacji Marion — odezwała się w końcu ta, która szturchnęła towarzyszkę. — Widzisz? Ten kwadratowy punkt, w miejscu, gdzie kanały magmowe z głównego dna docierają do Południowego Kręgu.
Chodziło jej o przeciwległą krawędź najbardziej południowego kręgu, który na mapie Russella nosił numer „6”. Saxowi z trudem udało się odnaleźć kwadracik. Zauważył go dopiero przy maksymalnym powiększeniu — maleńki klocek, trochę zbyt regularny, by mógł być naturalny, chociaż pomalowany na rdzawy odcień szarości identyczny z tutejszym bazaltem.
— Widzę. Jak się tam dostanę?
— Wsiądź w kolejkę, zjedź, dalej pieszo.
Pokazał obsłudze kolejki przepustkę, którą otrzymał od kobiety, po czym odbył długą jazdę w dół ściany Południowego Kręgu. Kolejka jeździła po torach na ścianie urwiska; patrząc przez okna, Sax czuł się, jak gdyby spadał helikopterem albo przemierzał windą kosmiczną ostatnią część drogi do Sheffield. Na dnie kaldery znalazł się późnym popołudniem. Zatrzymał się w skromnej chacie, gdzie spokojnie jadł dużą kolację, od czasu do czasu rozważając, o czym rozmawiać z Ann. Powoli, punkt po punkcie, obmyślił spójne i chyba przekonujące wytłumaczenie czy też zwierzenie, krzyk serca, cri de coeur. Potem, ku swemu wielkiemu zmartwieniu, zapomniał cały ciąg myślowy. Tak, przebywał na dnie wulkanicznej kaldery na tle kręgu ciemnego i gwieździstego nieba, na Olympusie. Szukał Ann Clayborne i nie miał jej nic do powiedzenia. Fakt ten bardzo go zasmucił.
Następnego ranka po śniadaniu ubrał się w walker i wyszedł. Chociaż poszczególne surowce udoskonalono, elastyczny materiał ściskał ciało — kończyny oraz tułów — równie mocno jak skafandry z początków kolonizacji Marsa. Dziwne były te przebłyski pamięci i skojarzenia: Sax przypomniał sobie, jak w Underhill budowali kwadratową kopułę, poczuł nawet coś w rodzaju somatycznej epifanii i ponownie przeżył swój absolutnie pierwszy spacer po wyjściu z pojazdu ładowniczego; zaskoczenie bliskim horyzontem i niezwykły róż nieba. Znowu kontekst i wspomnienie.
Przeszedł dno Południowego Kręgu. Tego ranka niebo przybrało barwę ciemnego indygo bardzo bliskiego czerni. Zgodnie z mapą ów ciemny kolor nazywał się morskim błękitem, co Sax uznał za kompletną pomyłkę. Na niebie wisiało mnóstwo gwiazd. Horyzont ze wszystkich stron wznosił się w postaci zaokrąglonego urwiska. Południowy półkrąg miał wysokość trzech kilometrów, północno-wschodni kwadrant — dwóch, nierówny, północno-zachodni kwadrant — tylko jednego kilometra. Widok tych krągłości był naprawdę zadziwiający; wpływ termodynamiki chłodzenia skały w komorach magmowych i w magmowych szczelinach. Sax, stojąc w środku, otoczony skalnymi ścianami, czuł się oszołomiony. Wszystkie wyglądały na równie wysokie; był to wręcz podręcznikowy przykład perspektywicznego skrótu percepcji wobec odległości pionowych.
Russell maszerował równym krokiem. Dno kaldery było bardzo gładkie, jedynie sporadycznie pokryte nierównościami — elipsoidalnymi skrzepami lawy, lejami po późnych uderzeniach meteorytów i wyginającymi się pasami płytkich rowów tektonicznych. Niektóre z nich były spore i zdradzieckie, Sax musiał je obchodzić. Przeważnie jednak szedł prosto przed siebie, ku popękanej ścianie skalnej w północno-zachodnim kwadrancie kaldery.