Выбрать главу

Zobaczył na przykład siebie idącego korytarzami podczas konferencji poświęconej terraformowaniu; dostrzegł wtedy tablicę z artykułem oceniającym udział ciepła z Koktajlu Russella na dwanaście kelwinów. Albo obudził się w Echus Overlook i zobaczył, że skończyła się Wielka Burza; różowe niebo promieniało od światła słonecznego. Widok twarzy w pociągu po wyjeździe ze Stacji Libijskiej. Pocałunek w ucho od Hiroko, łaźnie pewnego zimowego dnia w Zygocie, kiedy przez całe popołudnie trwał wieczór. Hiroko! Ach… i nagle… Kulił się wtedy z zimna, straszliwie zaniepokojony myślą, że burza zabije go akurat teraz, gdy wszystko wokół staje się takie interesujące; próbował wymyślić, jak przywołać do siebie pojazd, ponieważ miał wrażenie, że sam nie potrafi do niego dotrzeć, a potem Hiroko wyłoniła się ze śniegu — mała figurka w rdzawoczerwonym skafandrze kosmicznym, jaskrawa na tle białej zamieci i leżącego śniegu. Wiatr był tak głośny, że nawet w interkomie Sax słyszał jedynie szept. „Hiroko?”, zawołał, kiedy przez usmarowaną brudnym śniegiem szybkę hełmu zobaczył jej twarz; a ona odrzekła: „Tak” i pociągnęła go za nadgarstek, pomagając wstać. Jej dłoń na jego nadgarstku! Naprawdę ją poczuł! I poszedł za nią, niczym viriditas; zielona siła przelewała się przez niego, przez biały szum, białą burzę, śnieżycę. Uścisk Japonki był ciepły, mocny, zdecydowany. Tak. Hiroko tam była. Poprowadziła go z powrotem do pojazdu, uratowała mu życie, a potem znowu zniknęła i niezależnie od tego, jak usilnie przekonywał Desmond o jej śmierci w Sabishii, niezależnie od tego, jak przekonujące były jego argumenty, niezależnie od tego, jak często podrzędni alpiniści widywali zjawy… niezależnie od tych wszystkich faktów, Sax wiedział lepiej — dzięki tej ręce na nadgarstku i tej sylwetce na tle śniegu. To była Hiroko, jej ciało, tak rzeczywiste jak skała. Żywa! Sax ufał sobie w tym względzie, wiedział! Mimo iż „wielka nie wyjaśniona” wsączała się we wszystko wokół, opierał się na własnym doświadczeniu i głęboko wierzył, że jego przyjaciółka żyje. Aksjomat życiowej radości. Może potrafiłby nawet przekonać o tym Desmonda, uspokoić go.

Zaczął się rozglądać za Kojotem. Nie było łatwo go znaleźć. Co Desmond pamiętał z Underbill? Okres ukrycia, szepty, zaginiona załoga farmy, potem ukryta kolonia, ucieczka wraz z nimi, jazda po powierzchni Marsa w zamaskowanych kamiennych pojazdach, miłość Hiroko, loty pod nocnym niebem w „niewidzialnym” samolocie, życie w półświecie, łączenie się członków podziemia — Sax prawie sam to wszystko pamiętał; żywe wspomnienie. Telepatyczne przemieszczenie opowieści wszystkich uczestników eksperymentu: setka do kwadratu, na placu podziemnych komór o wypukłych sklepieniach. Nie. To byłoby zbyt wiele. Samo wyobrażenie sobie rzeczywistości kogoś innego wystarczająco oszałamiało, stanowiło całą telepatię, jakiej dana osoba potrzebowała lub z jaką mogła sobie poradzić.

Dokąd poszedł Desmond? Poszukiwania były beznadziejne. Nikt nigdy nie zdoła odszukać Kojota; aby go znaleźć, trzeba było na niego czekać. Pokaże się, kiedy zechce. Sax znajdował się na północny zachód od piramid i Dzielnicy Alchemików. Stał tam szkielet bardzo starego ładownika; pochodził prawdopodobnie jeszcze z pierwszego zrzutu. Farba odpadła, metal oblepiła sól. Początek ich nadziei — teraz stary, metalowy szkielet, właściwie nic… Hiroko pomagała mu go rozładować.

Sax wrócił do Dzielnicy Alchemików, w starych budynkach nadal stały wszystkie maszyny, beznadziejnie przestarzałe, nawet bardzo pomysłowy procesor Sabatiera. Lubił kiedyś obserwować tę maszynę przy pracy. Nadia zmontowała ją któregoś dnia, konfundując wszystkich; mała, krągła kobietka nucąca jakąś jazzową melodię, zatopiona we własnym świecie, rozmawiająca z urządzeniem w czasach, gdy maszyny rozumiały ludzi… Dzięki Bogu za Nadię, tę kotwicę utrzymującą ich wszystkich w rzeczywistości, osobę, na którą zawsze można liczyć. Miał ochotę ją uściskać, tę naukochańszą ze swoich sióstr, która znajdowała się teraz na placu maszyn, próbując uruchomić zabytkowy buldożer.

A tam, na horyzoncie, jakaś postać szła na zachód po pagórku. Ann! Czy okrążała Underbill? Wybiegł jej naprzeciw, potykając się tak samo jak w pierwszym tygodniu pobytu na Marsie. Dogonił ją i zatrzymał się, zasapany.

— Ann? Ann?

Odwróciła się i Sax zobaczył na jej twarzy instynktowny strach, jak na pysku ściganego zwierzęcia. Był stworzeniem, przed którym trzeba uciekać; właśnie tak go traktowała.

— Popełniałem błędy — powiedział, stojąc przed nią. Mogli rozmawiać na otwartym powietrzu, w powietrzu, które Sax stworzył mimo sprzeciwów Ann. Chociaż nadal było na tyle rzadkie, że zmuszało do głębokich wdechów. — Nie rozumiałem… piękna, a potem było już za późno. Przykro mi. Przepraszam. Przepraszam. — Och, próbował to powiedzieć już wcześniej: w pojeździe Michela podczas potopu, w Zygocie, w Tempe Terra; nigdy mu się nie udało. Ann i Mars, wszystko się przeplatało, choć Marsa Sax nie umiał przeprosić — każdy zachód słońca był piękny, w każdej minucie każdego dnia niebo miało inny odcień; błękitny znak ich siły i odpowiedzialności, ich miejsce w kosmosie i ich władza nad nim, mała, a równocześnie jakże ważna. Oni, Ziemianie, przywieźli na planetę życie i Sax nie potrafił się tego wstydzić.

Jednak Ann był winien przeprosiny. Przez lata misjonarskiego zapału powinien się do niej zwracać o zgodę, przekonywać ją, walczyć z jej odmową. Teraz było mu z tego powodu przykro, bardzo przykro. Twarz miał mokrą od łez, a Ann patrzyła na niego w taki sposób… dokładnie w taki sposób, jak wtedy, na zimnej, skalnej powierzchni Antarktyki, w tym dniu, gdy po raz pierwszy go odrzuciła. Teraz wróciły wszystkie wspomnienia i wypełniły go. Jego przeszłość.

— Pamiętasz? — spytał Ann z zaciekawieniem, podejmując nowy dla nich temat. — Wyszliśmy na spacer do punktu widokowego… To znaczy, szliśmy jedno po drugim, ale po to, aby się spotkać i porozmawiać na osobności. Pamiętasz? Wyszliśmy oddzielnie, noo… Sama wiesz, jak to było wtedy… Rosyjska para pokłóciła się i odesłali ich do domu… Wszyscy wszystko ukrywaliśmy przed tamtymi z komisji! — Sax roześmiał się, aby ukryć zdenerwowanie wywołane obrazem niefortunnego początku ich znajomości. Określenie było niezwykle trafne! Na wszystkich zdarzeniach, które nastąpiły od tamtego czasu, tkwiło piętno tamtego pierwszego! Polecieli na Marsa i co chwilę powtarzali ten sam błąd, ten sam wzorzec. — Siedzieliśmy, pragnąłem bliskości, więc wziąłem cię za rękę, a ty ją odepchnęłaś, nie podobało ci się. Poczułem się… źle. Wróciliśmy oddzielnie i już nigdy potem o tym nie rozmawialiśmy. Sądzę, że właśnie dlatego cię prześladowałem, chociaż zdawało mi się, że to z powodu tego… — Zamachał ręką na niebieskie niebo.