Выбрать главу

— Sądzicie, że jest to jeden ze sposobów rozwiązania nadwyżki populacyjnej na Ziemi? — spytała Ann.

— Tak. W dodatku, jeden z najlepszych. To duży ocean, zmieści się mnóstwo takich statków jak ten.

— Póki nie zaczną za bardzo polegać na rybołówstwie.

Podczas dalszej drogi Sax powiedział do Ann:

— To kolejny dowód, że nie warto dopuszczać do kryzysu z powodu kwestii imigracyjnych.

Ann nie odpowiedziała. Spojrzała na połyskującą od słońca wodę, potem zatrzymała wzrok na którymś z paru tuzinów masztów; z każdego powiewał jeden żagiel skośny. Statek wyglądał jak stołowa góra lodowa o powierzchni całkowicie pokrytej ziemią. Pływająca wyspa.

— Ilu różnych wędrowców — skomentował Sax. — Najwyraźniej bardzo niewielu tubylców potrafi usiedzieć w jednym miejscu.

— W przeciwieństwie do nas.

— Rzeczywiście. Zastanawiam się jednak, czy ta tendencja oznacza, że skłaniają się ku… hm, „czerwieni”. Jeśli wiesz, co mam na myśli.

— Nie wiem.

Sax spróbował j ej wyjaśnić.

— Mnie się wydaje, że nomadowie, ogólnie rzecz biorąc, powinni wykorzystywać ziemię, na którą trafiają. Przemieszczają się wraz z porami roku i żywią znalezioną roślinnością. A zatem żeglujący nomadowie tym bardziej powinni korzystać z darów morza, zwłaszcza że niełatwo przekształcić tak wielki akwen.

— Chyba że ktoś próbuje regulować jego poziom albo stopień zasolenia. Słyszałeś o tych ludziach?

— Tak. Nie sądzę, żeby osiągnęli spektakularne sukcesy. Mechanika zwiększania stężenia soli nadal jest w powijakach.

— Jeśli im się uda, zabiją gatunki słodkowodne.

— To prawda. Za to uszczęśliwią gatunki słonolubne.

Sax i Ann ruszyli przez środek statku ku placowi nad dokiem. Przeszli między długimi, wysokimi po pas rzędami winnic przyciętych do kształtu litery „T”. Pnącza ciężkie były od winnych gron w kolorach od matowego indygo i paproci po jasny wirydon. Teren za winnicami pokrywała mieszanina roślin — całość wyglądała jak preria, poprzecinana śladami stóp.

W restauracji z widokiem na plac otrzymali posiłek złożony z makaronu i krewetek. Wszędzie słychać było rozmowy. Nagle ktoś wybiegł z kuchni, wskazując na nadgarstek: właśnie nadeszła wiadomość na temat kłopotów w windzie kosmicznej. Oddziały ONZ, które pełniły zwyczajową służbę na Nowym Clarke’u, przejęły całą stację, a marsjańską policję oskarżyły o korupcję i odesłały na planetę, deklarując, że od tej chwili przedstawiciele ONZ sami będą zarządzali górnym końcem windy. Ziemska Rada Bezpieczeństwa ONZ ogłosiła, że lokalni urzędnicy przekroczyli swoje uprawnienia, lecz z tego oświadczenia nie wynikało, iż Marsjanie powinni wrócić na górę. Sax nazwał je zasłoną dymną.

— Och, nie do wiary! — powiedział. — Obawiam się, że Maja się wścieknie.

Ann potoczyła oczyma.

— Sądzę, że to naprawdę nie jest najważniejsze.

Ann wydawała się zaszokowana i — po raz pierwszy, odkąd Sax znalazł ją w kalderze Olympusa — w pełni zaangażowana w aktualną sytuację. Ta wiadomość jakby przywołała ją z oddali, zresztą wstrząsnęła także Saxem i żeglarzami, chociaż przedtem tak jak Ann dystansowali się wobec spraw na lądzie. Ludzie w restauracji zaczęli rozmawiać o aktualnej sytuacji; wszyscy używali tych samych stów: przewrót, kryzys, groźba wojny. Sax słyszał w głosach zebranych niedowierzanie, a na ich twarzach dostrzegał gniew.

Osoby siedzące przy ich stoliku patrzyły na Saxa i Ann, ciekawe ich reakcji.

— Będziecie musieli jakoś rozwiązać ten problem — zauważył jeden z przewodników.

— Dlaczego my? — odparła cierpkim tonem Ann. — Moim zdaniem, właśnie wy musicie coś z tym zrobić. Odpowiadacie teraz za Marsa. My jesteśmy tylko parą starych issei.

Ich towarzysze popatrzyli na nią ze strachem, niepewni, jak rozumieć jej słowa. Ktoś się zaśmiał. Mężczyzna, który się odezwał, potrząsnął głową i stwierdził:

— Nieprawda. Ale masz rację, przyjrzymy się sytuacji i ustalimy z innymi statkami, w jaki sposób zareagować. Wypełnimy naszą powinność wobec planety. Mówiłem tylko, że wiele osób będzie oczekiwać jakiegoś gestu z waszej strony. Nie mamy pojęcia, jak się zachowacie.

Ann nie odpowiedziała, a Sax wrócił do przerwanego posiłku, intensywnie rozmyślając. Doszedł do wniosku, że ma ochotę pomówić z Mają.

Był wieczór, zachodziło słońce. W dalszej części kolacji wszyscy próbowali się zachowywać normalnie. Sax stłumił uśmieszek. Na świecie mógł panować międzyplanetarny kryzys, lecz posiłek należało zakończyć w odpowiednim stylu. A żeglarze nie wyglądali na ludzi, którzy zamierzają się martwić o przyszłość Układu Słonecznego. Powoli więc nastrój zaczął się poprawiać, a przy deserze wróciła przyjemna atmosfera. Gospodarze cieszyli się z odwiedzin Ann i Saxa. Potem, w ostatnim świetle dnia oboje wymówili się zmęczeniem, toteż żeglarze odprowadzili ich do łodzi. Fale na zatoce Chryse były o wiele większe, niż się wydawały z góry.

Sax i Ann odpłynęli w milczeniu, pogrążeni we własnych myślach. Sax patrzył na statek mieszkalny i rozmyślał o tym, co na nim widział. To było dobre życie. A jednak coś… Zastanowił się przez chwilę i uświadomił sobie, że w ostatnich dniach nie doświadczył żadnych zaćmień pamięci. Odczuwał z tego powodu wielką satysfakcję, chociaż równocześnie dziwne przygnębienie. Czy w ogóle powinien próbować opowiedzieć o tym Ann? Czy możliwe było przekazanie własnych myśli?

— Czasami żałuję… — zaczął. — Kiedy widzę tych żeglarzy i życie, które prowadzą… Wydaje mi się ironią losu, że my… że stoimy na krawędzi… czegoś w rodzaju złotego wieku… — Powiedziawszy to, poczuł się głupio. -…Rozpocznie się natychmiast, kiedy wymrze nasze pokolenie. Pracowałem na to przez całe życie, a teraz muszę umrzeć i nie doczekam…

— Jak Mojżesz poza Izraelem.

— Tak? Nie udało mu się do niego dotrzeć? — Sax potrząsnął głową. — Stare historie… — To był symbol, taki jak nauka, jak przebłyski intuicji prowadzące badacza do jakiegoś eksperymentu, kiedy trzeba coś wyjaśnić i zrozumieć. — No cóż, mogę sobie wyobrazić, jak się czuł. To jest… takie frustrujące. Chciałbym zobaczyć, co się dalej zdarzy. Czasami jestem zbyt ciekawski! W stosunku do historii, której nigdy nie poznamy. Przyszłość po naszej śmierci. I cała reszta. Wiesz, co to znaczy?

Ann patrzyła na niego uważnie. W końcu odparła:

— Wszystko któregoś dnia umiera. Lepiej umrzeć, sądząc, że przegapimy złoty wiek, niż z myślą, że odbierasz swoim dzieciom szansę na coś. Że zostawiasz je z różnego rodzaju długoterminowymi długami toksycznymi. To dopiero przygnębia! A tak, żal nam tylko samych siebie.

— Rzeczywiście.

I to mówiła Ann Clayborne! Sax poczuł na twarzy rumieniec i uznał, że owa reakcja naczyń włosowatych sprawia mu pewną przyjemność.

Wrócili na archipelag Oxia. Przepływali wśród wysp, dyskutowali o wspólnym życiu. Rozmowa przychodziła im łatwo. Jadali w kokpicie, sypiali w osobnych kabinach — jedno na lewej, drugie na prawej burcie. Pewnego rześkiego poranka, gdy od lądu wiał chłodny, pachnący wiatr, Sax powiedział:

— Ciągle się zastanawiam nad kwestią „brązów”.

Ann łypnęła na niego.

— Gdzie w tym miejsce na „czerwień”?

— No cóż, w pragnieniu pozostawienia dużej partii lądów w stanie nie tkniętym. Areofania.

— Areofania zawsze się łączyła z „zielenią”. Brzmiała jak „zieleń” z lekką domieszką „czerwieni”, jeśli mogę wyrazić swoją opinię. Khaki.