Bum! Sax podskoczył i zranił się o pas, opadł twardo na siedzenie. Grzmot. Dokoła „sterowca” waliły grzmoty, hałas z pewnością przekraczał sto trzydzieści decybeli. Ann chyba kuśtykała w kierunku Russella, więc obrócił się bokiem, niezdarnie wyciągnął w górę rękę i pociągnął swą towarzyszkę za ucho; chciał skłonić ją do skrętu, aby spojrzeć jej w twarz.
— Hej! — krzyknęła. W ryku wiatru jej głos wydawał się szeptem.
— Przepraszam — powiedział, chociaż był pewny, że kobieta nie mogła go usłyszeć.
Straszliwy hałas uniemożliwiał rozmowę. Wszystko wokół znowu wirowało, na szczęście dość słabo. Łódź zgrzytała, gdy wiatr pchał ją w górę, potem znowu zaczęła opadać i Sax poczuł ból w błonach bębenkowych; miał wrażenie, że uszy zaraz mu pękną, poruszył szczęką w tył i w przód, potem jeszcze raz w tył i w przód. Ponownie się wznosili. Oboje z Ann podskoczyli, boleśnie się uderzając. Sax nie wiedział, jak wysoko się wzniosą; bardzo możliwe, że grozi im śmierć z powodu rzadkiego powietrza. A może technicy z Da Vinciego postarali się o utrzymanie zwiększonego ciśnienia w kokpicie, kto wie… Starał się myśleć o łodzi jako o sterowcu albo przynajmniej zrozumieć, w jaki sposób mógłby działać system regulacji wysokości i doszedł do wniosku, że chyba niewiele można by poradzić na siłę prądów wstępujących i zstępujących.
Nagły grzechot gradu spadającego na osłonę kokpitu. Na tablicy awaryjnej znajdowały się jakieś dźwigienki. Gdy spadanie było niezbyt gwałtowne, Sax przysunął twarz do sztaby i zaczął czytać wyrytą na niej instrukcję. Wysokość… trudno powiedzieć. Spróbował obliczyć, jak wysoko może się wznieść łódź, zanim jej ciężar spowoduje wyrównanie poziomu. Nie było to łatwe, ponieważ nie znał dokładnego ciężaru katamaranu ani ilości pobranego helu.
Nagle turbulencja znowu podrzuciła łódź. W górę, w dół, w górę, potem przez wiele sekund w dół. Russell miał żołądek w gardle, tak mu się w każdym razie wydawało. Obojczyk bolał nie do zniesienia. Z nosa ciekł płyn, może nadal krew. Wreszcie w górę. Sax rozpaczliwie łapał powietrze. Nie wiedział, jak wysoko się znajdują i czy nadal się wznoszą, nic jednak nie mógł dostrzec przez osłonę kokpitu: tylko pył i chmury. Na szczęście, nie czuł się słabo. Ann trwała obok niego bez ruchu. Znowu chciał ją pociągnąć za ucho, aby sprawdzić, czy jest przytomna, niestety nie mógł poruszyć ramieniem. Szturchnął ją więc łokciem, a ona oddała mu kuksańca. Pomyślał, że powinien być delikatniejszy, szturchnął zatem lżej i w odpowiedzi otrzymał o wiele mniej gwałtowne dźgnięcie. Mógłby użyć alfabetu Morse’a, którego nauczył się — ot tak, bez najmniejszego powodu — jako chłopiec i teraz w swej „odnowionej” pamięci potrafił powtórzyć każdą kreskę i kropkę. Nie wiedział jednak, czy Ann zna alfabet, a na naukę nie było teraz czasu.
— Jesteśmy w kowadle burzy!
— Tak!
Wskazała palcem w dół. Sax zobaczył tylko różowe plamy. Opuszczali się szybko, bębenki znowu sprawiały ból. Miotane wiatrem dno chmury i grad. Róż, brąz, rdzawość, bursztyn, umbra. Ach, tak… Sax dostrzegł powierzchnię planety, wyglądała jednak inaczej niż zwykle, gdy patrzył z powietrza. Opadanie. Russell przypomniał sobie, że opuścił się na tę planetę w jednym ładowniku z Ann. Nie pamiętał tego faktu od tak dawna…
Teraz łódź pędziła naprzód pod spodem chmury. Zacinał grad i deszcz. Sax uświadomił sobie, że hel może wciągnąć maszynę z powrotem w chmurę. Pociągnął w dół dźwigienkę na tablicy i łódź zaczęła opadać. Dwa małe mechanizmy — gdy nimi manipulował, katamaran spadał lub się wznosił. Regulatory wysokości! Sax pchnął oba kilka centymetrów w dół.
Chyba opadali. Po chwili powierzchnia stała się wyraźniej widoczna. Można już było rozróżnić poszczerbione pasma i płaskowzgórza: prawdopodobnie Cydonia Mensa na stałym lądzie nazywanym Arabia Terra. Nie było to najlepsze miejsce do lądowania.
Niestety, burza poniosła ich dalej naprzód i wkrótce znaleźli się na wschód od Cydonii, ponad płaskimi równinami Arabii. Teraz trzeba się było szybko opuścić, zanim wiatr rzuci ich nad Morze Północne, które mogło się okazać równie dzikie i wypełnione lodem jak zatoka Chryse.
Pod „sterowcem” leżała szachownica pól i sadów, kanały irygacyjne i kręte strumienie, obrośnięte po bokach rzędami drzew. W ostatnich dniach prawdopodobnie padały deszcze, ponieważ wszędzie pełno było wody — w stawach, kanałach, niedużych kraterach; pokrywała też niższe partie pól. Wiejskie zabudowania w małych osadach były zwykle niewielkie: stodoły, szopy ze sprzętem. Cudowna wilgotna okolica, całkowicie płaska. Wszędzie woda. Łódź opadała powoli. Ręce Ann w przytłumionym świetle popołudnia wydawały się sinobiałe; podobnie dłonie Saxa.
Russell przeciągnął się. Czuł ogromne znużenie. Najważniejsze jednak w tej chwili było lądowanie. Mocno przesunął regulatory maksymalnie w dół.
Natychmiast zaczęli opadać szybciej. Wiatr przesunął ich ponad linię drzew, potem stromo w dół, nad rozległe pole, którego dalszy koniec znajdował się pod wodą; brązowa deszczówka wypełniała wszelkie wyżłobienia. Za polem rozciągał się sad; zresztą, bez problemu mogli wodować. Na nieszczęście, dość prędko przesuwali się na tej samej wysokości, nadal dziesięć, może piętnaście metrów nad polem. Sax z całych sił przesunął regulatory do przodu i zobaczył, jak podkadłubia chylą się w dół niczym skaczące do wody delfiny. Później przechyliła się cała łódź i nagle ląd pojawił się tuż przy nim — brunatna woda, duży plusk, białe fale rozpryskujące się na lewo i prawo. Łódź sunęła po błotnistej wodzie, aż wjechała prosto w linię młodych drzew, a wtedy się zatrzymała. Wzdłuż drzew biegła ku podróżnikom grupa dzieci i jakiś mężczyzna; ich usta były otwarte w idealnie okrągłe „O”.
Sax i Ann starali się podnieść do pozycji siedzącej. Sax odsunął pokrywę kokpitu. Ponad górną krawędź nadburcia wlała się brunatna woda. Był wietrzny, mglisty dzień w Arabii. Woda zdecydowanie ciepła. Ann miała mokrą twarz i włosy w sztywnych strąkach, jak gdyby poraził ją prąd. Uśmiechnęła się złośliwie i rzuciła:
— Niezłe wodowanie.
CZĘŚĆ 14
Jezioro Feniksa
Wypalił karabin, zadzwonił dzwonek, chór śpiewał kontrapunkt.
Trzecia marsjańska rewolucja okazała się tak skomplikowana, a równocześnie pozbawiona przemocy, że trudno ją było w ogóle nazwać rewolucją: bardziej przypominała przemianę ewolucyjną, zwrot w stałym sporze, zmianę z odpływu w przypływ, przerwanie stanu równowagi…
Przejęcie windy stanowiło zarodek kryzysu, a w kilka tygodni później ziemskie wojska zjechały po kablu na powierzchnię i na całej planecie wybuchł konflikt. Na małe wcięcie wybrzeża Tempe Terra opadła z nieba grupa lądowników — kołysały się pod spadochronami lub migotały nad pióropuszami bladego ognia: duża nowa kolonia, nie uzgodniony z rządem marsjańskim najazd imigrantów z Ziemi. Grupa pochodziła z Kambodży. W wielu miejscach planety lądowały pojazdy z osadnikami z Filipin, Pakistanu, Australii, Japonii, Wenezueli, Nowego Jorku. Zdezorientowani Marsjanie nie wiedzieli, jak zareagować. Nie byli społecznością zmilitaryzowaną, nigdy nie rozważali niebezpieczeństwa ataku i nie potrafili się bronić. Tak w każdym razie sądzili.
Do działania znowu namówiła ich Maja. Włączyła komputer naręczny i — jak kiedyś Frank — zaczęta dzwonić do ugrupowań z otwartej koalicji marsjańskiej oraz do różnych osób; uzgadniała z nimi ewentualną odpowiedź.
— Ruszcie się — powiedziała do Nadii. — Jeszcze ten raz.