Выбрать главу

Po miastach i osadach zaczęła krążyć nowina. Ludzie wyszli na ulice albo wsiedli w pociągi jadące do Mangali.

Na wybrzeżu Tempe nowi kambodżańscy osadnicy wysiedli z lądowników i ruszyli do małych schronów, które przywieźli ze sobą — dokładnie tak samo jak przedstawiciele pierwszej setki dwa stulecia wcześniej. Wtedy od strony wzgórz nadeszli odziani w futra ludzie z lukami i strzałami. Marsjanie. Mieli czerwone, kamienne My i włosy związane w końskie ogony. „Ach — odezwali się do osadników zebranych przed jednym ze schronów — pozwólcie, że wam pomożemy. Odłóżcie broń. Pokażemy wam, gdzie jesteście. Nie potrzebujecie takiego schronu, to stary model. Widoczne na zachodzie wzgórze to Krater Perepelkina. U jego podnóża znajdują się jabłkowe i wiśniowe sady, możecie brać, co potrzebujecie. Proszę, weźcie plany talerzowego domu, stanowią najlepszy model dla tych terenów. Za jakiś czas zbudujecie zapewne basen dla jachtów, lodzi i kutrów rybackich. Jeśli pozwolicie nam z niego korzystać, pokażemy wam, gdzie rosną trufle. Tak, to talerzowy dom, widzicie, talerzowy dom Sattelmeiera. Cudownie się żyje na otwartym powietrzu. Sami zobaczycie”.

Wszystkie departamenty marsjańskiego rządu spotkały się w mangalskiej sali zgromadzeń, aby omówić sprawę kryzysu; w senacie, radzie wykonawczej i Globalnym Sądzie Ekologicznym większość mieli przedstawiciele „Uwolnić Marsa”. Wszyscy zgadzali się, że nielegalne wtargnięcie ziemskich kolonistów to akt agresji porównywalny z wypowiedzeniem wojny. Trzeba było nań odpowiednio zareagować. Z izby wyższej parlamentu padła propozycja, aby skierować na Ziemię asteroidy w roli bomb, które można by zawrócić tylko w przypadku, gdyby imigranci wrócili do domu, a nadzór nad windą ponownie sprawowaliby przedstawiciele obu planet. W przeciwnym razie nastąpiłoby trafienie typu KTi tyle. Obecni na podeście dyplomaci ONZ nazwali tę taktykę samobójczą.

Nagle ktoś zapukał do drzwi sali zgromadzeń w Mangali i po chwili weszła Maja Tojtowna.

— Chcemy porozmawiać — oświadczyła, po czym wprowadziła do pomieszczenia tłum czekający na zewnątrz; niczym niecierpliwy owczarek pchała ludzi na podest: najpierw idących ramię w ramię Saxa i Ann, potem Nadię i Arta, Tariki i Nanao, Zeyka i Nazik, Michaiła, Wasilija, Ursulę i Marinę, nawet Kojota. Starzy issei przyszli przedstawić swoją opinię. Maja wskazała na monitory, które pokazywały, co się dziej e przed budynkiem. Tłum ciągnął się w regularnej linii od podestu, przez korytarze budynku, aż do wychodzącego na morze, centralnego placu, na którym zebrało się około pól miliona osób. Ulice miasta również były zatłoczone ludźmi obserwującymi na ekranach to, co się działo w sali zgromadzeń. Po Zatoce Chalmersa pływała flota statków mieszkalnych. Wyglądała jak dziwaczny nowy archipelag; z masztów powiewały flagi i chorągwie. W każdym marsjańskim mieście przed domy wyległy tłumy i włączono monitory. Ludzie obserwowali i czekali.

Ann podeszła do mikrofonu i powiedziała spokojnie, że zakazując imigracji z Ziemi, marsjański rząd postępował w ostatnich latach niezgodnie zarówno z prawem, jak i z ludzkim sumieniem. Marsjanie nie zamierzają tego dłużej tolerować. Potrzebują nowego rządu, ten nie otrzyma już wotum zaufania. Nowe najazdy ziemskich osadników są nielegalne i nie do przyjęcia, ale zrozumiale, ponieważ rząd Marsa pierwszy złamał prawo, a poza tym liczba nowych, nielegalnych osadników jest mniejsza niż ustalona oficjalnie (tyle że prawowitych kolonistów rząd nie wpuścił na planetę). Ann powiedziała, że, biorąc pod uwagę fizyczne ograniczenia, Mars musi pozostać maksymalnie otwarty na ziemską imigrację, póki nie osłabnie fala populacyjna, która zresztą nie powinna potrwać już zbyt długo. Ostatnie z tych trudnych lat trzeba przeżyć w pokoju — tak wygląda obecny obowiązek Marsjan wobec własnych potomków.

— Nic nie jest warte wojny — zakończyła. — Mamy doświadczenie. Wiele widzieliśmy.

Potem przez ramię spojrzała na Saxa, który podszedł do mikrofonów i stanął obok niej.

— Trzeba chronić Marsa — oznajmił.

Powiedział, że biosfera jest nowa, a jej pojemność ograniczona. Planeta nie posiada bogactw Ziemi, a wiele pustych lądów z powodów klimatycznych musi takimi pozostać. Ziemianie powinni to zrozumieć i przestrzegać lokalnych układów; w przeciwnym razie całkowicie zniszczą Marsa i nie będzie już z niego żadnego pożytku. Ziemia ma spore problemy z falą populacyjna, jednak sam Mars nie stanowi rozwiązania.

— Trzeba renegocjować umowę Ziemia-Mars.

Zebrani zaczęli omawiać nowe warunki. Zaprosili na podest przedstawiciela ONZ, który miał wyjaśnić kwestię najazdów osadników. Wszyscy dyskutowali, spierali się i czynili sobie nawzajem wymówki; spotkanie przerodziło się w zażartą kłótnię. W terenie tubylcy stawili czoło nowym osadnikom; jedni i drudzy odgrażali się, że użyją przemocy. Na podest wchodziły kolejne osoby; mówiły, przypochlebiały się, wrzeszczały, kłóciły się i oskarżały nawzajem. W każdym momencie debaty gdzieś na Marsie mogły wybuchnąć zamieszki, ponieważ sporo osób wściekało się z powodu obecnej sytuacji; chwilowo zwyciężali zwolennicy spokoju i w większości miejsc kłótnie nie przeradzały się w coś groźniejszego. Na razie! Sporo ludzi obawiało się, że taka sytuacja na dłuższą metę jest nie do utrzymania, niektórzy wręcz uważali to za niemożliwe. I rzeczywiście, gdzieniegdzie wybuchały zamieszki. Zebrani na ulicach ludzie obserwowali je i starali się utrzymać status quo. W pewnym momencie, mimo wszystko, mutacja wartości (Werteswandel,) musiała się jakoś wyrazić sama. Dlaczego zatem nie tutaj, dlaczego nie teraz? Na planecie znajdowało się bardzo mało broni, trudno więc było zaatakować kogoś podczas kłótni albo na niego napaść. Mawiano, że nadszedł moment mutacji, że historia się toczy, że ludzie widzą ją tuż przed sobą, na ulicach, stokach mieszkalnych i ekranach. Marsjanie mogli dokonać historycznego zwrotu, wykorzystać moment i pchnąć sprawy w nowym kierunku. Przekonywali się nawzajem do takiego działania. Nowy rząd! Nowy traktat z Ziemią! Pokojowa sytuacja „o wielu twarzach”. Negocjacje potrwają lata, a oni wszyscy byli niczym chór w kontrapunkcie, chór śpiewający wielką fugę.

— Przez cały czas powtarzałem, że kabel w końcu wróci i będzie nas straszył.

— Wcale nie, zawsze kochałeś kabel, narzekałeś jedynie, że jazda windą trwa zbyt długo. Mówiłeś, że szybciej można się dostać na Ziemię niż na Clarke’a. I to jest prawda, zresztą śmieszna… Ale nie mówiłeś, że wróci i będzie nas straszył. Musisz przyznać, że istnieje zasadnicza różnica. Kelner, hej, kelner! Tequila dla wszystkich i parę kawałków limany.

— Kiedy tamci przylecieli, pracowaliśmy akurat w „gnieździe”. Wewnętrzna komora nie miała szans, lecz „gniazdo „to duży budynek. Nie wiem, czy mieli plan, który się nie powiódł, czy też nie mieli żadnego, w każdym razie zanim zjechał ich trzeci wagonik, „gniazdo „było już zaplombowane i tamci stali się dumnymi posiadaczami ślepej uliczki o długości trzydziestu siedmiu tysięcy kilometrów. Głupota, nie? I ten nocny koszmar… Nocami stale przychodziły lisy, które wyglądały jak wilki, tyle że były trochę szybsze. Rzucały się prosto do gardeł. Plaga wściekłych lisów, człowieku, prawdziwy koszmar. Jak gdyby znowu wrócił rok 2128. Nie wiem, czy to prawda. Ach, ziemska policja w Sheffield! Kiedy ludzie o tym usłyszeli, tłumnie wylegli na ulice. Ulice były napakowane nimi, naprawdę zatłoczone, a ja jestem niski, więc czasem szorowałem twarzą komuś po plecach albo wjeżdżałem nosem w kobiece piersi. O sprawie usłyszałem już po pięciu minutach od dziewczyny stojącej obok. Jej powiedział przyjaciel, który mieszkał w pobliżu „gniazda”. Zebrani zareagowali natychmiast i po prostu przejęli dolną część kabla. Akcja była szybka i nerwowa. Szturmowe oddziały ONZ nie wiedziały, co robić. Jeden próbował zająć plac Hartza, ale otoczyliśmy żołnierzy i wepchnęliśmy w coś na kształt ciągu próżniowego. Nagle rzuciła mi się do gardła jakaś wściekła bestia z pianą na ustach. Naprawdę warczała! To był pieprzony koszmar. Zepchnęliśmy oddział do parku na stożku i ci cholerni żołnierze nie mogli się posunąć nawet o centymetr, chyba że chcieli zmasakrować tysiące osób. Tłumy na ulicach to jedyna rzecz, której obawiają się rządzący.