— To albo ultimatum.
— Albo wolne wybory!
— Może jeszcze zamach.
— Albo jak ludzie się z nich śmieją. Cha-cha-cha!
— Ludzie z różnych miast łączyli się i zawiązywali gigantyczne partie uliczne. Byliśmy w Lasswitz. Wszyscy zeszli do parku nad rzeką i stali ze świecami w rękach. W ciemnościach wyglądało to jak morze świec. Sax i Ann stali razem, zadziwiając wszystkich. Nikt nie mógł uwierzyć, że się pogodzili. A wtedy, podczas wiecu przerazili swoimi słowami przedstawicieli ONZ, którzy zapewne pomyśleli, że posiadamy gotowe do uruchomienia urządzenia do przekazywania myśli. Najbardziej mi się podobało to, co było później: kiedy Peter zażądał od kierownictwa partii „czerwonych „nowych wyborów i skłonił Iriszkę, by przeprowadziła je w trybie natychmiastowym, w dodatku poprzez sieć komputerową. Te partyjne kwestie są naprawdę trudne. Gdyby Iriszka odmówiła, zniszczyłaby sobie polityczną karierę. Zgodziła się więc, ale powinniście widzieć, jakim wzrokiem spojrzała na Petera.
— Kiedy usłyszeliśmy o głosowaniu wśród „czerwonych”, byliśmy w Sabishii. Wygrał Peter. Cieszyliśmy się, a w mieście zapanowało święto.
— Podobnie w Senzeni Na.
— Iw Nilokeras.
— I w Piekielnych Wrotach.
— Ina Stacji Argyre. Rany, jaka tam panowała radość.
— Czekaj, czekaj, głosów było tylko około sześćdziesięciu do czterdziestu, a na Stacji Argyre panował raczej smutek, ponieważ znajdowało się tam wielu zwolenników Iriszki, którzy przegrali. Przecież właśnie Iriszka uratowała basen Argyre i wszystkie suche nizinne miejsca na planecie, Peter Clayborne natomiast — jeśli chcesz znać moje zdanie — jest tylko starym nisei, który nigdy niczego nie dokonał. Kelner, kelner! Piwo dla wszystkich, jasne piwko, bitte.
— Wysyłał jedzenie tym małym Ziemianom, a oni nie mieli o niczym pojęcia.
— Nirgal uściskał każdemu z nich rękę.
— Więc ten lekarz pyta: „A skąd pan wie, że cierpi pan na ostrą niewydolność?”
— To był pieprzony koszmar.
— Zaskoczyło mnie, że Ann pracowała z Saxem. Wyglądało mi to na zdradę ideałów.
— Tak, ale weź pod uwagę, że podróżowali razem i… Rany, byłeś na Wenus czy gdzieś?
— Tak, gdzieś.
— „Brązy”, „błękity”, to głupie. Powinniśmy coś z tym zrobić dawno temu.
— No cóż, po co się martwić, tamci są skończeni. Za dziesięć lat nie zostanie ani jeden.
— Nie byłbym tego taki pewien. Zresztą, nie ciesz się za bardzo, idioto, jesteś od nich zaledwie kilka lat młodszy.
— Najbardziej był interesujący ów tydzień, kiedy spaliśmy w parkach i wszyscy byli tacy mili.
— Niemcy nazywają to Werteswandel. Potrafią nazwać wszystko.
— To, co się zdarzy, będzie ewolucją.
— Wszyscy jesteśmy teraz mutantami.
— Mów za siebie, stary. Zamów coś. Sześć lat! Wspaniała nowina. Zaskoczyło mnie, że jesteś trzeźwy.
— Nie jestem, cha, cha, wcale nie jestem! Małe czerwone ludziki szarżują na czerwonych mrówkach. Zdaje mi się, że zbliżają się do krawędzi stożka… Mam nadzieję, że to są łatające mrówki… Nic dziwnego, że widzę takie mnóstwo mrówek.
— No i ten facet odpowiada: „No cóż, panie doktorze…”
— Tak, i co?
— To koniec dowcipu, dupku, człowiek zdążył powiedzieć jedynie „No cóż, panie doktorze „i zaraz potem umarł, dopadła go ostra niewydolność.
— Niech cię szlag, bardzo zabawne!
— Zgadza się, zabawne! No już dobrze, nie warto się nad tym roztkliwiać. Za każdym razem, gdy chcesz skłonić ludzi do śmiechu, musisz ich trochę przerazić, rozumiesz?
— Pieprzę cię.
— Och, wielkie dzięki.
— Więc, w każdym razie, byliśmy tam wtedy. Wojsko zachowało się w taki sposób, jak gdyby chciało wrócić do „gniazda”. Zabrali się do tego bardzo subtelnie: jeden rządzą małym wozem hotelowym. Ruszyliśmy się trochę, pozwalając przejść. Nerwowo nas minęli, a wtedy nasi ludzie zaczęli im ściskać dłonie jak Nirgal przy bramie i prosili ich, żeby zostali i żeby im odpuścili. Całowali ich w policzki i zawieszali na szyjach hawajskie wieńce z kwiatów, aż tamci nie mogli oddychać. Potem nastąpił powrót do „gniazda”.
— Dlaczego zatem postawili na swoim i postraszyli nas tym cholernym, zdradzieckim rządem, który podobno poddał się bez walki?
— Ten facet najwyraźniej nie rozumie zasad jujitsu.
— Czego? Co?
— Hej, właściwie, kim, do diabła, jesteś?
— Jestem obcy w tym mieście.
— Co? Czym? Przepraszam panienko, mogłabyś przynieść kave dla wszystkich?
— No cóż, tak, ciągle próbujemy osiągnąć rząd części miliardowych, ale jak dotąd nam się nie udaje.
— Nie mów mi o Fassnachcie, nienawidzę go, to dla mnie najgorszy dzień w roku, Boone ‘a zabili w Fassnacht. Drezno zbombardowali w Fassnacht. Nie wystarczy czasu, aby odpokutować za to całe zło.
— Żeglowali po Chryse, aż „wyjęć” szarpnął ich łodzią i przerzucił ją nad Górami Cydonii.
— Tego rodzaju doświadczenia zbliżają do siebie łudzi.
— No proszę, wielka mi sprawa. Wszędzie wokół latają takie sterówce, żadna rewelacja.
— Nas złapał ten sam „wyjęć”, ale byliśmy w pobliżu Santorini. Musisz wiedzieć, że powierzchnię wody rozdzierało na drobne kropelki aż do głębokości dziesięciu metrów. Nie żartuję. AI łodzi, którą płynęliśmy, zgłupiało i wpakowało nas prosto w inną łódź. Myśłałem, że to koniec świata. Bum! I wszystko ciemne. AI oszalało, chyba przeraziło się na śmierć. Przysięgam.
— Prawdopodobnie po prostu się zepsuło.