Ann także bez wątpienia pokonała tę trasę, a zatem również musiała mijać pierwszą siedzibę programu terraformowania. Terraformowanie… Następowała ewolucja we wszystkim, nawet w ideach. Czy Ann zauważyła Echus Overlook, czy choćby pamiętała to niewielkie miejsce będące synonimem początku? Trudno powiedzieć. Tak dziwacznie ludzie znają się nawzajem. Maleńkie fragmenty ich żywotów krzyżowały się ze sobą lub znali je inni. Uczucie samotności we wszechświecie… Osobliwe. Powód, by mieć przyjaciół, by się pobierać, by dzielić z kimś pokój i życie tak ściśle, jak tylko możliwe. To wszystko nie czyniło ludzi naprawdę bliskimi sobie, ale zmniejszało poczucie samotności. Tak jak ten, kto żeglował samotnie przez oceany świata, jak w książce, która zrobiła bardzo duże wrażenie na Saxie w młodości: Ostatni człowiek Mary Shelley. Eponimiczny bohater powieści od czasu do czasu próbował się do kogoś zbliżyć, lecz w końcu w dalszą drogę ruszał samotnie. Obraz ich życia; ponieważ każdy świat jest tak samo pusty jak ten, który nakreśliła w swym utworze Mary Shelley, tak pusty, jak Mars był na początku.
Sax przeleciał obok ciemnawej krzywizny Kasei Vallis, w ogóle jej nie zauważając.
„Czerwoni” dawno temu wydrążyli skałę rozmiaru miejskiego bloku na wzgórku, który służył jako ostatni rozdzielczy klin w przecięciu dwóch Tempe Fossa, dokładnie na południe od Krateru Perepełkina. Z okien pod okapami rozprzestrzeniał się widok najpierw na nagie, proste kaniony, później na większy kanion, który powstał na skutek zlania się mniejszych. Teraz wszystkie tefossy zmieniły się w przybrzeżny płaskowyż; Mareotis i Tempe stworzyły wspólnie ogromny półwysep starożytnych wyżyn, wystających daleko od brzegów nowego lodowego morza.
Sax wylądował małym samolotem na piaszczystym pasie startowym na szczycie wzgórka, skąd nie było widać lodowych równin; nie mógł też dostrzec żadnej roślinności — ani jednego drzewa, kwiatu, nawet łachy porostów. Zastanawiał się, czy „czerwoni” nie poddawali tych kanionów jakiemuś sztucznemu procesowi wyjaławiania. W każdym razie Russella otaczała jedynie pierwotna skała pokryta szronem, którego nie sposób było się pozbyć, chyba że mieszkańcy pokryliby kaniony namiotem, odcinając powietrze.
— Hmm… — mruknął Sax, wstrząśnięty własnym pomysłem.
Dwie przedstawicielki „czerwonych” poprowadziły go do włazu śluzy powietrznej na szczycie wzgórka. Sax zszedł razem z nimi po schodach. Schron okazał się prawie pusty. No i dobrze. Wolał znosić chłodne spojrzenia dwóch młodych kobiet prowadzących go nierówno ociosanymi skalnymi chodnikami kryjówki niż całej grupy ludzi. Interesujące wydały mu się przykłady estetyki „czerwonych”. Bardzo skromne, jak można się spodziewać; nie było widać ani jednej rośliny, tylko różne rodzaje materiału skalnego: chropowate ściany oraz jeszcze bardziej surowe sufity, skontrastowane z wypolerowaną bazaltową podłogą i połyskującymi oknami wychodzącymi na kaniony.
Doszli we trójkę do urwiskowego chodnika, który wyglądał jak naturalna jaskinia. W dole ciągnęły się niemal euklidesowe linie kanionu. Tylną ścianę zdobiły mozaiki wykonane z kawałków kolorowego kamienia, wypolerowanych i ułożonych jeden przy drugim blisko siebie, bez szczelin; tworzyły abstrakcyjne wzory, które chyba coś przedstawiały, lecz Sax nie mógł się na nich odpowiednio skupić, toteż nie zdołał odgadnąć ich znaczenia. Podłogę stanowił kamienny parkiet z onyksu, alabastru, serpentynu i krwawnika. Chodnik ciągnął się i ciągnął — duży i pokryty pyłem. Cały kompleks wyglądał na rzadko używany. „Czerwoni” preferowali własne rovery, więc tego typu miejsca uważali bez wątpienia za przykrą konieczność. Ukryty schron, potrzaskane okna — można było przejść kanionami tuż obok niego i nie zdawać sobie sprawy z jego istnienia. Sax czuł, że przyczyną takiego wyglądu owego miejsca jest nie tylko strach przed dostrzeżeniem przez ZT ONZ, ale także niechęć do zmieniania gruntu, do ingerowania w sprawy ziemi.
Siedząca na kamiennym parapecie okna Ann najwyraźniej próbowała postępować w taki właśnie sposób. Sax zatrzymał się nagle, bowiem zatracony w myślach nieomal na nią wpadł, dokładnie tak, jak nieświadomy tego schronienia podróżnik mógł nagle znaleźć się tuż przy nim. Fragment skały, usadowiony w oknie. Sax patrzył uważnie na Ann. Wyglądała źle. Było to widać na pierwszy rzut oka, a im dłużej na nią patrzył, tym większy odczuwał niepokój. Ann powiedziała mu kiedyś, że nie poddaje się już kuracji przedłużającej życie. Miało to miejsce kilka lat temu. Podczas rewolucji spalała się niczym płomień, teraz natomiast, gdy rebelia „czerwonych” została stłumiona, jej ciało przybrało barwę popiołu. Szare ciało. Straszliwy widok. Tak jak wszyscy pozostali przy życiu członkowie pierwszej setki miała mniej więcej sto pięćdziesiąt lat i bez kuracji… wkrótce umrze.
No cóż. Dokładniej, w sensie fizjologicznym miała około siedemdziesiątki, zależnie od tego, kiedy po raz ostatni poddała się kuracji. Nie było więc tak źle. Może Peter wie na ten temat więcej. Sax słyszał jednak, że im dłuższe są przerwy między kuracjami, tym więcej — w sensie statystycznym — pojawia się problemów. Logiczne. Najrozsądniejsza była rozwaga.
Nie potrafił powiedzieć tego Ann. W gruncie rzeczy, nie miał pojęcia, co właściwie jej powiedzieć.
W końcu podniosła wzrok. Rozpoznała go i zadrżała, jej usta rozchyliły się. Wyglądała jak schwytane w zasadzkę zwierzę. Potem spojrzała w dal; ponure, kamienne oblicze. Nie było w niej gniewu, nie było też nadziei.
— Chciałem ci pokazać masyw Tyrrhena — odezwał się bez przekonania.
Wstała (wyglądała jak powstający pomnik) i wyszła z pomieszczenia.
Sax poczuł, że łupią go stawy, jak gdyby cierpiał na artretyzm. Taki ból często towarzyszył mu podczas rozmów z Ann.
Dwie młode kobiety o surowym wyglądzie przyglądały mu się przez chwilę.
— Nie sądzę, żeby chciała z tobą rozmawiać — poinformowała go ta wyższa.
— Ależ jesteś bystra — stwierdził złośliwie Sax.
Ann stała daleko od niego, na chodniku, przed kolejnym oknem: czymś oczarowana lub może zbyt wyczerpana, aby się poruszyć. Może jednak chciała z nim porozmawiać…
Podszedł i zatrzymał się przed nią.
— Chciałbym wiedzieć, jak oceniasz zmiany w tej krainie — powiedział. — Interesują mnie twoje sugestie co do naszych dalszych poczynań. Mam też pewne… pewne pytania areologiczne. Ale… może ciebie już nie interesują ściśle naukowe kwestie…
Ann zrobiła ku niemu krok i wymierzyła mu policzek. Sax osunął się przy ścianie chodnika i usiadł. Ann zniknęła. Pomogły mu wstać dwie młode kobiety, skonsternowane, nie wiedziały bowiem, czy wypada im się śmiać. Całe ciało miał obolałe, nawet bardziej niż twarz, a w oczach czuł pieczenie i lekkie ukłucia. Miał wrażenie, że może rozpłakałby się, gdyby nie te idiotki, które śledząc go, ogromnie wszystko skomplikowały. Ponieważ były w pobliżu, Sax nie mógł ani krzyczeć, ani błagać, nie mógł paść na kolana i powiedzieć: „Ann, proszę, wybacz mi”. Nie potrafił.
— Dokąd poszła? — zdołał spytać.
— Ann naprawdę nie chce z tobą rozmawiać — oznajmiła wyższa dziewczyna.
— Może powinieneś poczekać i spróbować później — doradziła niższa.
— Och, zamknijcie się! — wrzasnął Sax, nagle czując tak gwałtowną wściekłość, jak gdyby dostał szału. — Przypuszczam, że pozwoliłybyście jej po prostu przestać poddawać się kuracji i umrzeć.
— To jej prawo — oświadczyła wyższa.
— Jasne, że tak, nie mówiłem jednak o prawach. Mówiłem o tym, jak powinien się zachować przyjaciel samobójcy. Z pewnością nie macie o tym pojęcia. A teraz pomóżcie mi ją znaleźć.