— Nie jesteś jej przyjacielem.
— Ależ oczywiście, że jestem. — Wstał. Zatoczył się trochę, kiedy próbował pójść w kierunku, w którym odeszła Ann. Jedna z młodych kobiet chciała wziąć go za łokieć. Uchylił się, rezygnując z jej pomocy, i ruszył sam. W oddali dostrzegł Ann, siedziała na krześle w jakiejś — tak przynajmniej sądził — sali jadalnej. Zbliżył się do niej, zwalniając niczym Apollo w paradoksie Zenona.
Obróciła się i przeszyła go pełnym nienawiści wzrokiem.
— To ty porzuciłeś naukę, już na samym początku — warknęła. — Więc nie wciskaj mi bzdur, że niby nie interesują mnie kwestie naukowe!
— Masz rację — odrzekł Sax. — Naprawdę. — Wyciągnął do niej ręce. — I teraz potrzebuję rady… Naukowej porady. Chcę się uczyć. A poza tym pragnę ci pokazać pewne rzeczy.
Ann namyślała się przez chwilę, a potem wstała i znowu odeszła, przechodząc tuż obok niego, tak że, chociaż nie chciał, cofnął się. Potem pospieszył za nią; jej kroki były o wiele dłuższe niż jego i poruszała się szybko, toteż Sax musiał prawie biec. Bolały go kości.
— Moglibyśmy wyjść razem — zaproponował Sax. — Nieważne dokąd.
— Ponieważ i tak cała planeta została zniszczona — dodała Ann.
— Musisz przecież od czasu do czasu wychodzić, by obejrzeć zachód słońca — nalegał Sax. — Może mógłbym ci towarzyszyć.
— Nie.
— Proszę, Ann. — Odchodziła szybko i była od niego o tyle wyższa, że Sax z trudem za nią nadążał. Jeszcze trudniej było rozmawiać. Dyszał i sapał, a policzek ciągle go bolał. — Proszę.
Nie odpowiedziała i nie zwolniła. Teraz schodzili korytarzem między szeregami kwater mieszkalnych. Ann przyspieszyła, przeszła przez próg i zatrzasnęła za sobą drzwi. Sax spróbował je otworzyć, lecz okazały się zamknięte na klucz.
Nie był to obiecujący początek.
Pies gończy i łania. Sax postanowił, że musi zacząć się zachowywać inaczej, aby jego poczynania nie wyglądały na pościg lub polowanie. Niemniej jednak…
— Pochucham, podmucham, aż zdmuchnę twój dom… — mruknął i dmuchnął na drzwi, a wtedy dostrzegł dwie młode kobiety, które wciąż mu się przypatrywały.
Pewnego wieczoru w tym samym tygodniu, tuż przed zachodem słońca, Sax zszedł do przebieralni i ubrał się. Kiedy weszła Ann, aż podskoczył.
— Właśnie wychodziłem — wyjąkał. — Mogę pójść z tobą?
— To wolny kraj — odparła ponuro.
Razem więc opuścili śluzę powietrzną i wyszli na zewnątrz. Młode kobiety były zaskoczone.
Sax wiedział, że musi postępować z wielką ostrożnością. Naturalnie, mimo iż chciał jej pokazać piękno nowej biosfery, lepiej było nie wspominać o roślinach, śniegu czy też chmurach. Trzeba pozwolić, by fakty mówiły same za siebie. Może tak było w przypadku wszystkich zjawisk… Nie sposób za nie mówić. Można tylko iść po gruncie i niech ziemia mówi sama.
Ann nigdy nie była osobą towarzyską. Teraz też rzadko się do niego odzywała. Sax, idąc za nią, podejrzewał, że jego przyjaciółka przemierza swoją zwykłą trasę. Pozwoliła mu się więc do siebie zbliżyć.
Zadawanie pytań było dozwolone — na tym polegała nauka. Ann zatrzymywała się dość często, by przyjrzeć się jakimś skalnym tworom. Wtedy Sax mógł kucnąć obok niej i gestem lub słowem spytać, co znalazła. Oboje mieli na sobie skafandry i hełmy, mimo że znajdowali się na tak niskiej wysokości, że wystarczyłoby założyć maskę filtrującą dwutlenek węgla. Dzięki hełmom rozmowy słychać było jako głosy w uchu, tak jak za dawnych czasów. A zatem… pytania.
Więc pytał. Ann odpowiadała, czasami nawet dość szczegółowo. Tempe Terra była rzeczywiście Krainą Czasu, materiał jej podstawy stanowił przetrwały fragment południowych wyżyn — pozostałość Wielkiego Uderzenia. Później, kiedy wypiętrzenie Tharsis wypchnęło na południe litosferę, Tempe intensywnie popękała. Te pęknięcia otaczały teraz Ann i Saxa w postaci Mareotis Fossae i Tempe Fossa.
Rozciągająca się przed nimi ziemia popękała wystarczająco, aby mogły się na niej pojawić spóźnione wulkany, górując nad kanionami. Z jednego wysokiego szczytu Sax i Ann dostrzegli daleki wulkan o wyglądzie spadłego z nieba czarnego stożka; potem zobaczyli kolejny, który wyglądał — o ile Sax dobrze widział — dokładnie jak krater meteorytowy. Gdy powiedział Ann o swoim spostrzeżeniu, potrząsnęła głową i wskazała magmowe wylewy i kanały, które teraz z łatwością dostrzegł. Były częściowo ukryte pod osypiskiem późniejszego rumoszu ejektamentów i pokrywą brudnego śniegu, gromadzącego się jak zaspy piaskowe w osłoniętych od wiatru niszach; światło zachodzącego słońca zmieniło im barwę na odcień piasku.
Widzieć krajobraz w trakcie jego historii, czytać go jak tekst napisany przez jego własną długą przeszłość — to była wizja Ann, którą spełniła dzięki bliskiej obserwacji, studiom trwającym stulecie oraz własnemu wrodzonemu darowi: jej miłości do tego świata. Naprawdę trzeba było go zobaczyć i zadziwić się nim. Stanowił coś w rodzaju naturalnego bogactwa, skarbu, miłości większej niż nauka albo coś z królestwa mistycznej nauki Michela. Z królestwa alchemii… Tyle że alchemicy chcieli zmieniać pewne rzeczy w coś innego, więc to był raczej jakiś typ wyroczni. Wizjonerstwo, z wizją równie potężną jak wizja Hiroko. Naprawdę. Duchowy świat Ann był, rzecz jasna, mniej fantastyczny, może mniej spektakularny, mniej aktywny, stanowił akceptację wobec tego, co leżało wokół — miłość do skały, w imię skały. W imię Marsa jako pierwotnej planety, w całym swym majestatycznym pięknie, czerwonordzawej, ciągle tak samo martwej. Martwej! Poddawanej przez lata jedynie chemicznym przemianom materii; bezmierne, powolne życie geofizyki. Osobliwe pojęcie — to życie abiologiczne… A jednak istniało, jeśli ktoś chciał je oglądać, rodzaj życia wirującego, poruszającego się wśród płonących gwiazd, postępującego przez wszechświat wspaniałym skurczowo-rozkurczowym ruchem. Można by powiedzieć — jedno wielkie oddychanie. Zachód słońca pomagał to wszystko dostrzec.
Sax próbował patrzeć na ten świat tak jak Ann. Za jej plecami, ukradkiem zerknął na naręczny komputer. Kamień (angielskie stone): od staroangielskiego stan, mnóstwo wyrazów pokrewnych, od praindoeuropejskiego sti, kamień. Skała (angielskie rock): ze średniowiecznej łaciny rocca, pochodzenie nieznane; kamienna masa. Sax opuścił rękę i popadł w jakąś „skalną” zadumę, otwartą i obojętną. Tabula rasa. Zamyślił się tak bardzo, że najwyraźniej nie usłyszał słów Ann, która w pewnej chwili prychnęła, po czym ruszyła naprzód. Zmieszany poszedł za nią, postanowił ignorować jej irytację i zadać kolejne pytania.
Wiedział, że Ann jest osobą stale niezadowoloną. Było w tym coś pocieszającego, ponieważ zupełny brak uczuć byłby bardzo złym sygnałem. Ann na szczęście ciągle traktowała wiele spraw dość emocjonalnie. Przynajmniej zazwyczaj. Czasami skupiała się na skale z takim oddaniem, że Sax miał wrażenie, iż obserwuje jej obsesyjny entuzjazm z dawnych czasów. Musiał przyznać, że tym postępowaniem zachęcała go. Innymi razy wydawało mu się, że Ann po prostu chaotycznie kręci się po okolicy, a areologia stanowi dla niej jedynie rozpaczliwą próbę ucieczki od teraźniejszości. Oddalić historię… albo rozpacz, albo wszystko naraz. W tych momentach chodziła bez celu i nie zatrzymywała się, aby spojrzeć na jawnie interesujące, mijane cechy terenu; nie odpowiadała także na pytania areologiczne. Sax wprawdzie nie wiedział dużo na temat depresji, lecz zachowanie Ann zaniepokoiło go. Niewiele niestety mógł zrobić, potrzebne były lekarstwa, a i przy ich zastosowaniu nie istniała pewność co do rezultatów. Zresztą, proponowanie Ann środków antydepresyjnych właściwie niewiele się różniło od sugerowania samej kuracji, nie mógł więc podjąć tego tematu. A poza tym… czy rozpacz równała się depresji?