Выбрать главу

Minęły kolejne dni bez zmiany, każdy dłuższy i bardziej przeraźliwy niż poprzedni. W inkubatorach laboratoriów Da Vinciego od dawna czekał przygotowany pełny komplet specyficznych odcinków DNA Ann, antyczuciowych środków wzmacniających i klajstrów — pełna ostatnia konfiguracja gerontologicznego zestawu.

Pewnej noc Sax zadzwonił do Ursuli i przeprowadził długą konsultację. Odpowiadała spokojnie na jego pytania, mimo że bardzo ją ciekawiło, co jej rozmówca zamierza zrobić.

— Zestaw bodźców synaptycznych, który daliśmy tobie, w nie uszkodzonym mózgu doprowadziłby do zbyt dużego rozwoju synaps — odparła zdecydowanie. — Zmieniłby osobowość do niewiadomego wzorca.

Jej zatrwożone spojrzenie mówiło: „stworzyłby takiego szaleńca jak ty”.

Sax zdecydował się zrezygnować z dodatków synaptycznych. Ratowanie życia Ann to jedna rzecz, a zmiana jej charakteru — zupełnie inna. Przypadkowa zmiana nie była przecież jego celem. Była nim akceptacja. I szczęście — prawdziwe szczęście Ann, cokolwiek mogło oznaczać — teraz tak dalekie i tak trudne do wyobrażenia. Na myśl o tym Sax odczuwał wręcz ból. Nadzwyczajne, jak wiele fizycznego bólu może wywołać sama myśl — limbiczny układ miał w sobie cały wszechświat, zalany bólem, jak mroczna materia pokrywająca wszystko we wszechświecie.

— Rozmawiałeś z Michelem? — spytała Ursula.

— Nie. Ale to dobry pomysł.

Sax zadzwonił do Michela, wyjaśnił, co się zdarzyło i co ma zamiar zrobić.

— Mój Boże, Sax — powiedział Michel. Był zszokowany. Jednak po chwili obiecał przyjechać. Skłonił Desmonda, aby zabrał go samolotem do Da Vinciego, skąd chciał wziąć składniki konieczne do kuracji, a potem przylecieć do kryjówki.

Sax znowu przesiadywał w pokoju Ann, z ręką na jej głowie. Guzowata czaszka; frenolog miałby dużo pracy.

Potem zjawili się przyjaciele Saxa Michel i Desmond. Przyprowadziła ich lekarka, ta wysoka. Przyszło też kilka innych osób, toteż trzej starcy komunikowali się jedynie spojrzeniami. Niemniej jednak, świetnie się rozumieli. Twarz Desmonda była aż nazbyt wyrazista. Mieli przy sobie zestaw do kuracji gerontologicznej dla Ann i czekali tylko na odpowiednią chwilę.

Okazja pojawiła się całkiem szybko. Ann była już w śpiączce od kilku dni, więc w szpitaliku traktowano ją rutynowo. Niestety, nie znano skutków zastosowania kuracji przedłużającej życie w śpiączce. Michel przejrzał literaturę przedmiotu, lecz znalazł niewiele; przeprowadzono kilka prób, ich rezultaty były zachęcające. Z tego też względu Michel uważał pomysł za dobry.

On, Sax i Desmond wstali w środku nocy i przeszli cicho obok pielęgniarki śpiącej w dyżurce kliniki. Medyczna praktyka była męcząca, toteż pielęgniarka, głośno oddychając, spała niezdarnie rozparta w fotelu. Sax i Michel podłączyli Ann do sprzętu „IV” i wkłuli jej igły w żyły na grzbietach rąk; pracowali powoli, ostrożnie, dokładnie i cicho. Wkrótce nowe białkowe odcinki zaczęły docierać do krwiobiegu Ann. Kiedy jej oddech stał się nieregularny, Sax poczuł gorąco ze strachu. Jęknął bezgłośnie. Towarzystwo Michela i Desmonda dodawało mu otuchy, przyjaciele chwycili go za ramię, jak gdyby podtrzymując przed upadkiem. Rozpaczliwie zatęsknił za Hiroko. Był pewien, że podjęłaby identyczną decyzję i owa myśl poprawiła mu samopoczucie. Między innymi zrobił to ze względu na Japonkę. Ciągle potrzebował jej wsparcia i fizycznej obecności; chciał, by się pojawiła i pomogła mu tak jak na Daedalia Planitia. Pragnął, aby pomogła Ann. Była ekspertem w przeprowadzaniu tego rodzaju eksperymentów na ludziach.

Kiedy zabieg się zakończył, wyjęli igły z płynem „IV” i odłożyli sprzęt. Pielęgniarka spała dalej z otwartymi ustami; wyglądała jak dziewczynka. Ann pozostawała nieprzytomna, lecz Sax miał wrażenie, że oddychała swobodniej. Silniej.

Trzech mężczyzn przez chwilę stało obok siebie i patrzyło na chorą. Potem wyślizgnęli się z sali i na palcach wrócili korytarzem do swoich pokojów. Desmond zaczął tańczyć jak wariat, pozostali uciszyli go. Położyli się do łóżek, ale nie mogli spać. Jednakże nie byli w stanie rozmawiać, więc leżeli w milczeniu, jak bracia w dużym domu, późno w nocy, po powrocie z udanej wieczornej wyprawy.

Następnego ranka weszła lekarka.

— Nastąpiła niewielka poprawa — oświadczyła.

Wszyscy trzej ucieszyli się.

Później w jadalni Sax odczuł silny impuls, aby opowiedzieć Michelowi i Desmondowi o spotkaniu z Hiroko. Wiedział, że dla każdego z nich taka nowina znaczyłaby więcej niż dla kogokolwiek innego. Jednak zabrakło mu odwagi. Bał się, że doświadczył tylko iluzji, że uroił sobie całą sytuację w przemęczonym umyśle. Ten moment, kiedy Hiroko zostawiła go przy roverze i odeszła w burzę… Sax nie wiedział, co myśleć. Podczas długich godzin spędzonych przy łóżku Ann dobrze się zastanowił i sporo poczytał, wiedział więc, że gdy alpiniści na Ziemi znajdują się sami wysoko w górach, cierpią z powodu niedotlenienia i nierzadko miewają halucynacje — towarzyszy im nieobecny przyjaciel, jakiś dopelgangänger. Być może więc Saxa uratował duch. Przecież częściowo zatkał mu się przewód powietrzny…

— Sądziłem, że tak postąpiłaby Hiroko — powiedział.

Michel pokiwał głową.

— To było śmiałe posunięcie, rzeczywiście… w jej stylu. Nie, nie zrozum mnie źle, cieszę się, że tego dokonałeś.

— Cholera, trochę późno, jeśli chcecie znać moje zdanie — wtrącił Desmond. — Dawno temu ktoś powinien ją związać i zmusić, by się poddała kuracji. Och, Saxie, mój drogi Saxie… — Roześmiał się wesoło. — Mam tylko nadzieję, że nie będzie po tym taka zwariowana jak ty.

— Ależ Sax przeszedł wstrząs — zauważył Michel.

— No cóż — zaczął Russell, szukając odpowiednich słów — właściwie już wcześniej byłem dość pokręconym facetem.

Jego dwaj przyjaciele pokiwali głowami, zaciskając usta. Byli we wspaniałych nastrojach, chociaż stan Ann nie uległ jeszcze zdecydowanej poprawie. Nagle weszła wysoka lekarka i powiedziała, że ich przyjaciółka właśnie się obudziła ze śpiączki.

Sax miał nadal zbyt ściśnięty ze zdenerwowania żołądek, aby jeść, ale mimowolnie nałożył sobie na talerz stos posmarowanych masłem tostów. A potem… zjadł je z wielkim apetytem.

— Ależ będzie na ciebie wściekła — rzucił Michel.

Sax pokiwał głową. To było niestety prawdopodobne. Bardzo prawdopodobne. Nie miał ochoty znowu dostać od niej w twarz. Nie chciał też, żeby odmówiła mu swego towarzystwa.

— Powinieneś polecieć z nami na Ziemię — zasugerował Michel. — Ja, Maja i Nirgal.

— Wysyłamy delegację na Ziemię?

— Tak, ktoś to zaproponował i pomysł przyjęto. Trzeba polecieć i porozmawiać. Do czasu naszego powrotu Ann zdąży sobie wszystko przemyśleć.

— Interesujące — mruknął Sax. Uspokoiła go sama możliwość uniknięcia konfrontacji. Naprawdę się przeraził, ponieważ szybko wymyślił dziesięć dobrych powodów lotu na Ziemię. — A co z Pavonis i konferencją?

— Możemy się kontaktować za pomocą wideo.

— To prawda. — Sax działał już przecież w ten sposób.

Plan był atrakcyjny, a Russell wolał zniknąć, skoro Ann się obudziła. Zwłaszcza kiedy się dowie, co jej zrobił. Oczywiste tchórzostwo. A jednak…

— Desmond, ty lecisz?

— Za cholerę tam nie polecę.

— Ale Maja leci? — spytał Sax Michela.

— Tak.

— To dobrze. Ostatnim razem, gdy próbowałem uratować życie jakiejś kobiecie, Maja ją zabiła.

— Co? Mówisz o… Phyllis? Uratowałeś jej życie?

— No cóż… nie do końca. No, może tak, choć przede wszystkim naraziłem ją na niebezpieczeństwo. Więc to się chyba nie liczy. — Próbował im wyjaśnić, co się zdarzyło tamtej nocy w Burroughs, ale jakoś mu nie szło. Niewiele pamiętał, jedynie pewne wyjątkowo okropne momenty. — Mniejsza o to. Tak mi się tylko powiedziało. Nie powinienem był zaczynać. Jestem…