Выбрать главу

— Spróbujemy — zgodziły się małe czerwone ludziki. — Będziemy jednak musieli krzyczeć z całych naszych telepatycznych sił, chóralnie… ponieważ ludzie po prostu nie słuchają.

— Zmagałem się z tym problemem przez dziewięć stuleci — oznajmił dalajlama. — Przyzwyczaicie się. W dodatku macie przewagę ilościową. Spróbujcie więc.

Wszystkie małe czerwone ludziki na całym Marsie spojrzały w górę i wykonały głęboki wdech.

Art Randolph przeżywał najwspanialszy okres swego życia, który rozpoczął się oczywiście dopiero po bitwie o Sheffield, stanowiącej militarną klęskę oraz niepowodzenie dyplomacji, fiasko wszystkich poczynań Arta i przykre kilka dni, kiedy — prawie nie sypiając — krążył wśród ludzi, usiłował się spotykać z przedstawicielami rozmaitych grup, które jego zdaniem mogły pomóc przezwyciężyć kryzys. W trudnych momentach nie opuszczało go wrażenie, że z jakiegoś powodu osobiście ponosi winę za brak pozytywnych rezultatów. Sądził, że gdyby okazał się lepszym mediatorem, nie doszłoby do tego, co się zdarzyło. Sytuacja była niemal równie niebezpieczna, jak w roku 2061; podczas ataku „czerwonych” przez kilka popołudniowych godzin tragedia wisiała na włosku.

Na szczęście, nie zdarzyło się najgorsze. Coś trudnego do uchwycenia — dyplomacja, realia bitwy („defensywne” zwycięstwo przebywających na kablu), zdrowy rozsądek lub też zwyczajny przypadek — zapobiegło ostatecznej katastrofie.

Kiedy minął koszmarny okres, ludzie w zamyśleniu wrócili na wschodnie Pavonis. Klęska miała wymierne konsekwencje. Należało uzgodnić jakiś plan działania. Wielu radykalnych „czerwonych” zginęło lub uciekło na otwartą przestrzeń, natomiast umiarkowani przedstawiciele ugrupowania, choć rozgniewani, pozostali na wschodnim Pavonis. To był bardzo nerwowy i niepewny okres. A jednak trwali na swoich miejscach.

W tej sytuacji Art jeszcze raz zaczął nalegać na zwołanie kongresu konstytucyjnego. Kręcił się po terenie przykrytym dużym namiotem, przemierzał zbiorowiska magazynów przemysłowych i składów, betonowe budowle, które służyły jako sypialnie, przebiegał szerokie ulice zatłoczone staroświeckimi ciężkimi pojazdami i gdziekolwiek się znalazł, usilnie nakłaniał napotkanych ludzi do tego samego — do spisania konstytucji. Rozmawiał z Nadią, Nirgalem, Jackie, Zeykiem, Mają, Peterem, Ariadnę, Rashidem, Tarikim, Nanao, Sungiem i H. X. Borazjanim. Dyskutował z Władem, Ursula, Mariną i Kojotem. Debatował z młodymi tubylcami, których nigdy wcześniej nie spotkał, oraz ze wszystkimi głównymi graczami ostatnich zamieszek. Marsjański ruch społeczny był bardzo rozczłonkowany. Każdej głowie tej nowej hydry Art mówił to samo:

— Dzięki konstytucji uznają nas na Ziemi za pełnoprawnych obywateli, a i my sami zyskamy prawne podstawy, które ułatwią nam prowadzenie wszelkich sporów i dyskusji. Wszyscy najważniejsi są na miejscu, moglibyśmy zacząć od razu. Niektórzy mają nawet gotowe projekty; wystarczy je przejrzeć.

Wszyscy rozmówcy, wciąż pamiętając o wydarzeniach ubiegłego tygodnia, kiwali głowami i odpowiadali bez przekonania:

— Może i tak.

Potem odchodzili w zadumie.

Art zadzwonił do Williama Forta i powiedział mu o swoich próbach; odpowiedź dotarła po dwudziestu minutach. Starzec przebywał aktualnie w nowym mieście uchodźców w Kostaryce. Jak zwykle, sprawiał wrażenie roztargnionego.

— Brzmi nieźle — zauważył.

Od tej chwili przedstawiciele Praxis codziennie kontaktowali się z Artem, pytając, w jaki sposób mogą mu pomóc w organizacji kongresu. Randolph był teraz bardziej zajęty niż kiedykolwiek w swoim życiu; zajmował się tym, co Japończycy nazywają nemawashi, czyli przygotowaniami do wydarzenia. Usiłował zainicjować sesję strategiczną dla grup organizacyjnych, odwiedzał również ludzi, z którymi rozmawiał wcześniej… Próbował się spotkać z każdą osobą na Pavonis Mons.

— Metoda Johna Boone’a — skomentował Kojot ze swoim zwykłym krzywym uśmiechem. — Powodzenia!

— Powinieneś zaprosić przedstawicieli Organizacji Narodów Zjednoczonych — rzucił Sax, pakując swój skromny dobytek przed udaniem się z dyplomatyczną misją na Ziemię.

Niebezpieczna przygoda w burzy najwyraźniej nim wstrząsnęła, ponieważ czasami rozglądał się wokół siebie tak nieprzytomnym wzrokiem, jak gdyby przed sekundą zadano mu cios w głowę.

— Sax — odparł łagodnie Art — przecież od dłuższego czasu staramy się wykopać ich z naszej planety.

— Tak — stwierdził Russell, patrząc w sufit — ale teraz powinniście z nimi współpracować.

— Współpracować z ONZ! — krzyknął Art, później jednak zaczął się zastanawiać. Współpraca z Organizacją Narodów Zjednoczonych miała w sobie pewien urok. Mówiąc dyplomatycznie, stanowiła swego rodzaju wyzwanie.

Tuż przed odlotem „ambasadorów” na Ziemię Nirgal przyszedł do biura Praxis, aby się pożegnać. Gdy Art otoczył ramionami swego młodego przyjaciela, zawładnął nim nagły, irracjonalny strach. Ziemia!

Nirgal, jak zawsze, był pogodny, a jego ciemnobrązowe oczy płonęły z podniecenia. Gdy pożegnał się z innymi osobami w biurze, usiadł z Artem w pustym narożnym pokoju magazynu.

— Jesteś pewien, że chcesz tam lecieć? — spytał Art.

— Absolutnie. Chcę zobaczyć Ziemię.

Art zamachał ręką, niepewny, co pragnie powiedzieć.

— Poza tym — dodał Nirgal — ktoś musi tam polecieć i pokazać im, jacy naprawdę jesteśmy.

— Nikt nie zrobi tego lepiej od ciebie, mój przyjacielu. Musisz jednak uważać na metanarodowców. Kto wie, jak cię potraktują. I najedzenie… W rejonach dotkniętych powodzią na pewno mają problemy z higieną. Zapewne sporo ludzi stało się nosicielami różnych chorób. Nie wystawiaj się też za bardzo na działanie słońca, jesteś bardzo podatny na porażenie…

Do pokoju weszła Jackie Boone. Art umilkł. Nirgal i tak już nie słuchał jego rad; obserwował Jackie z nagle zobojętniała miną, jak gdyby nałożył maskę. Chociaż nie, żadna maska nie potrafiłaby oddać wiecznej ruchliwości oblicza Nirgala. Wyglądał teraz jak ktoś zupełnie obcy.

Jackie dostrzegła to od razu. Uciekać od swej starej przyjaciółki… Obrzuciła Nirgala spojrzeniem pełnym wściekłości. Art wyczuł, że coś jest nie w porządku. Oboje młodzi zapomnieli o nim. Gdyby mógł, wyślizgnąłby się z pokoju. Miał wrażenie, że stoi pod drzewem w czasie burzy. W progu jednak nadal stała Jackie, a Art nie miał w tym momencie ochoty mijać się z nią przy wyjściu.

— Więc nas opuszczasz — rzuciła do Nirgala.

— To tylko wizyta.

— Ale dlaczego? Dlaczego teraz? Przecież Ziemia nic dla ciebie nie znaczy.

— Z niej pochodzimy.

— Nie. Pochodzimy z Zygoty.

Nirgal pokręcił głową.

— Ziemia jest naszą rodzimą planetą. Mars stanowi jej przedłużenie. Musimy się z tym uporać.

Jackie zamachała ręką. Była oburzona lub zmieszana.

— Wyjeżdżasz właśnie teraz, gdy najbardziej jesteś potrzebny tutaj!

— Pomyśl, jaka to dla ciebie dogodna okazja.

— Pomyślę — warknęła. Nirgal chyba ją rozgniewał. — I nie spodobają ci się moje wnioski.

— Ale będziesz miała to, czego pragniesz.

— Nie wiesz, czego pragnę! — krzyknęła dziko.

Artowi zjeżyły się włosy na karku. Zdawało mu się, że za chwilę uderzy piorun. Właściwie uważał się za człowieka z natury wścibskiego, prawie wojerystę, jednak stać w pokoju tuż obok tych dwojga było ponad jego siły. Nie miał ochoty być świadkiem ich starcia. Odchrząknął, strasząc tym dźwiękiem młodych, potem machnąwszy ręką, przesunął się obok Jackie i wyszedł. Słyszał za sobą, że rozmowa ciągnie się dalej — przykra, oskarżycielska, przepełniona bólem i wściekłością.