Выбрать главу

Odwożąc ambasadorów na południe, do windy, Kojot wypatrywał z powagą przez przednią szybę. Art siedział obok niego. Jechali powoli przez sponiewierany, graniczący z „gniazdem” teren w południowo-zachodniej części Sheffield. Tutejsze ulice zaprojektowano dla ogromnych dźwigów towarowych, toteż okolica wyglądała złowieszczo, technicznie, nieludzko i gigantycznie. Sax wyjaśniał Kojotowi po raz kolejny, że podczas lotu na Ziemię podróżnicy będą brali udział w kongresie konstytucyjnym, kontaktując się za pomocą wideo. Z pewnością nie opuszczą całego zdarzenia niczym Thomas Jefferson w Paryżu.

— Będziemy na Pavonis — podsumował Sax — we wszystkich znaczeniach słowa „być”.

— W takim razie, wszyscy tam będą — mruknął Kojot złośliwie. Nie podobało mu się, że na Ziemię lecą akurat Sax, Maja, Michel i Nirgal. Najwyraźniej nie odpowiadał mu też kongres. Chyba nic ostatnio nie sprawiało mu przyjemności, bowiem był rozdrażniony, kapryśny i niespokojny. — Jeszcze nie zeszliśmy z drzew — wymamrotał — zapamiętajcie sobie moje słowa.

Nagle pojawiło się przed nimi „gniazdo”, a potem czarny, połyskujący kabel, sterczący z wielkiej masy betonu, niczym harpun, który zagłębiły w powierzchnię Marsa ziemskie siły i teraz mocno trzymały. Po okazaniu dokumentów podróżnicy pojechali prosto do kompleksu windy. Dużym, prostym przejściem dotarli do ogromnej komory w środku, gdzie kabel opadał przez kołnierz „gniazda” i unosił się ponad siecią przecinających podłogę torów magnetycznych. Kabel był tak wspaniale zrównoważony na swojej orbicie, że nigdy nie dotykał powierzchni planety, lecz po prostu wisiał — jego koniuszek o średnicy dziesięciu metrów trwał w samym środku pomieszczenia. Kołnierz w dachu gwarantował mu stabilność, a odpowiednią pozycję zapewniały zainstalowane u góry i na dole rakiety oraz — co ważniejsze — równowaga między siłą odśrodkową i utrzymującą go na jego orbicie areosynchronicznej grawitacją.

W powietrzu unosił się szereg wagoników windy zawieszonych elektromagnetycznie. Jeden z nich nadjechał właśnie po torze magnetycznym, dotarł do kabla, na tor zamontowany na zachodnim boku, po czym ruszył bezgłośnie w górę, znikając w luku kołnierza.

Podróżnicy wraz z towarzyszącymi osobami wysiedli z pojazdu. Nirgal był zamknięty w sobie, już skupiony na podróży, Maja i Michel wydawali się podnieceni, Sax taki jak zwykle. Jedno po drugim uściskali Arta i Kojota, sięgając w górę podczas pożegnania z tym pierwszym, pochylając się przy tym drugim. Przez jakiś czas mówili wszyscy naraz, patrząc na siebie i próbując pojąć znaczenie tego szczególnego momentu; z pozoru udawali się na zwykłą wycieczkę, równocześnie jednak czuli, że chodzi o coś więcej. Po chwili zniknęli w korytarzu lotniczym, prowadzącym w górę do następnego wagonika windy.

Kojot i Art stali w miejscu i obserwowali, jak wagonik przesuwa się w stronę kabla, a potem wznosi przez luk i znika. Na asymetrycznej twarzy Kojota pojawił się nietypowy dla niego wyraz zmartwienia lub nawet strachu. Nic dziwnego, jego syn i troje najbliższych przyjaciół leciało w niebezpieczne miejsce. Hm, pomyślał Art, to przecież tylko Ziemia. W głębi duszy musiał jednak przyznać, że także uważał ich wyprawę za niebezpieczną.

— Wszystko będzie dobrze — powiedział, ściskając ramię Kojota. — Będą tam gwiazdami. Uda się.

Wiedział, że mówi prawdę. Zresztą, pocieszał w ten sposób także samego siebie. W końcu chodziło o ich rodzinną planetę. Ludzie byli do niej stworzeni. Nic im się nie może stać. To była planeta-dom. A jednak…

Gdy Art wrócił na wschodnie Pavonis, kongres już się rozpoczął.

Dokładnie mówiąc, rozpoczęła go Nadia. Po prostu zaczęła pracować w głównym magazynie nad projektami i ludzie grupkami przyłączali się do niej. Problemy pojawiały się lawinowo. Każdy musiał uczestniczyć w spotkaniu, w przeciwnym razie ryzykował utratę głosu. Gdy ktoś narzekał, że nie są przygotowani do omawiania tak poważnych kwestii, że wszystko trzeba jeszcze uporządkować, że muszą więcej wiedzieć i tak dalej… Nadia po prostu wzruszała ramionami.

— Dajcie spokój — odpowiadała niecierpliwie. — Skoro już tu jesteśmy, równie dobrze możemy się zabrać do pracy.

Złożona zwykle z około trzystu osób grupa zaczęła się więc spotykać codziennie w przemysłowym kompleksie wschodniego Pavonis. Główny magazyn, w którym planowano przechowywać części zamienne dla torów magnetycznych i wagoniki tramwajowe, był ogromny, a przy jego bokach umieszczono dziesiątki biur o ruchomych ściankach; środkowa przestrzeń pozostała otwarta i dostępna dla mniej więcej okrągłego układu nie dopasowanych do siebie stołów.

— Ach — powiedział Art, kiedy go zobaczył — stół stołów.

Proponowano sporządzić listę delegatów, żeby wiadomo było, kto może głosować lub przemawiać. Nadia, która szybko objęła funkcję przewodniczącej, zasugerowała, aby akceptować wszystkie prośby o status delegacji, jeśli tylko dana grupa rzeczywiście istniała przed rozpoczęciem konferencji.

— Równie dobrze możemy przyjąć wszystkich — oświadczyła.

Uczeni konstytucjolodzy z Dorsa Brevia przyznali, że kongres powinni prowadzić członkowie delegacji głosujących, natomiast ostateczne rozstrzygnięcie miało zapaść po głosowaniu przez ogół ludności. Charlotte, która dwanaście M-lat temu pomagała formułować dokument z Dorsa Brevia, prowadziła od tamtego czasu (przewidując zwycięstwo rewolucji) zespół przygotowujący plany dla rządu. Nie oni jedni zresztą się tym zajmowali; szkoły w Południowej Fossie i uniwersytet w Sabishii prowadziły kursy przygotowawcze i wielu ze znajdujących się obecnie w magazynie młodych tubylców było prawdziwymi specjalistami w kwestiach omawianych na kongresie.

— W pewnym sensie to jest straszne — powiedział Art do Nadii. — Wygrywasz rewolucję, a tu zza stołu natychmiast wyskakuje grupa prawników.

— Zawsze tak jest.

Grupa Charlotte przygotowała listę potencjalnych delegatów na kongres konstytucyjny, łącznie ze wszystkimi marsjańskimi osadami, których populacje przekraczały pięćset osób. Nadia zauważyła, że całkiem sporo ludzi znalazło się w ten sposób w podwójnych reprezentacjach: raz z powodu miejsca zamieszkania i drugi raz dzięki przynależności politycznej. Kilka nieobecnych na liście grup złożyło zażalenie do jakiegoś nowego komitetu, który natychmiast wszystkie je przyjął. Art zadzwonił na kabel do Dereka Hastingsa i przekazał na jego ręce zaproszenie dla delegacji ZT ONZ; Hastings był zaskoczony, lecz w kilka dni później odpowiedział pozytywnie. Zamierzał przyjechać osobiście.

W ten sposób po mniej więcej tygodniowych przygotowaniach (równocześnie pracowano nad różnymi innymi sprawami) mogło się rozpocząć głosowanie nad listą delegatów; a ponieważ była tak obszerna, przyjęto ją niemal jednogłośnie. I nagle zaczął się prawdziwy kongres. Wzięły w nim udział następujące delegacje — liczące od jednej do dziesięciu osób — z całego Marsa:

Miasta:

Acheron

Nikozja

Kair

Odessa

Harmakhis Vallis

Sabishii

Christianopolis

Bogdanów Vishniac

Hiranyagarba

Mauss Hyde

Nowy Clarke

Bradbury Point

Siergiej Korolow

Krater DuMartheraya

Stacja Południowa