Выбрать главу

— Może i tak.

W każdym razie mieszkańcy obu światów obserwowali, a kongres toczył się; codzienna mydlana opera — atrakcja dla widzów, a równocześnie sposób na rozwiązanie ich problemów. Z tego też powodu miliony ludzi nie tylko oglądały telewizyjne relacje, ale także przesyłały uczestnikom kongresu swoje komentarze i sugestie. Wprawdzie niemal nikt na Pavonis nie wierzył, aby któraś z przesyłek mogła zawierać jakąś wstrząsającą prawdę albo rozwiązanie, które im samym nie przyszło do głowy, niemniej jednak wszystkie listy były z uwagą czytane — zajmowały się tym grupy ochotników w Sheffield i Południowej Fossie, a potem przekazywały propozycje „na stół”. Niektórzy uczestnicy konferencji sugerowali nawet, by w postaci aneksu włączyć wszystkie te propozycje do końcowej konstytucji, sprzeciwiali się bowiem „statystycznemu dokumentowi prawnemu”; woleli, aby ostateczna konstytucja miała kształt większego tekstu, wspólnie stworzonego oświadczenia filozoficznego albo nawet duchowego — które przedstawi wartości, cele, marzenia i refleksje wszystkich Marsjan.

— To nie będzie konstytucja — obruszyła się Nadia — wam chodzi o kulturę. Tyle że nie jesteśmy żadną cholerną biblioteką.

Tak czy owak, przesyłki nadal nadchodziły — z marsjańskich namiotów i kanionów oraz z zatopionych wybrzeży na Ziemi; podpisywały je osoby prywatne, komitety, a nawet całe populacje miast.

Podobnie jak w listach, na kongresie dyskutowano niemal o wszystkim. Pewnego dnia podszedł do Arta jakiś chiński delegat i odezwał się w dialekcie mandaryńskim. Kiedy przerwał na chwilę, jego AI zaczęło przekładać tekst, mówiąc z cudownym szkockim akcentem.

— Przyznam szczerze, zacząłem wątpić, czy dostatecznie dokładnie zapoznał się pan z ważną książką Adama Smitha Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów.

— Chyba ma pan rację — bąknął Art i odesłał mężczyznę do Charlotte.

Wiele osób w magazynie posługiwało się innym językiem niż angielski i podczas rozmów polegali na tłumaczeniach swoich AI. W danym momencie można było usłyszeć rozmowy w tuzinie różnych języków, toteż bez przerwy korzystano z programów tłumaczących. Prowadzone w ten sposób dyskusje ciągle jeszcze rozpraszały Arta, który żałował, że nie jest w stanie poznać wszystkich języków świata, mimo iż translatory AI osiągnęły obecnie naprawdę wysoki poziom: głosy dobrze zmodulowane, słownictwo bogate i precyzyjne, gramatyka wspaniała, frazeologia prawie wolna od błędów, które popełniały wcześniejsze tego typu programy. Nowe radziły sobie tak dobrze, że można już było niemal przełamać dominację języka angielskiego. Issei „przywieźli ze sobą” wiele języków, lecz ich lingua franca pozostawał angielski. Z tego też względu następne pokolenie, nisei, rozmawiało między sobą również w tym języku, natomiast „pierwotnych dialektów” używało jedynie w kontaktach z rodzicami. Na pewien czas zatem angielski stał się rodzimym językiem tubylców, teraz jednak, gdy pojawiły się te nowe AI, a strumień nowych imigrantów mówiących wszystkimi możliwymi ziemskimi językami nie przestawał płynąć, powstawała nowa wieża Babeclass="underline" nowi nisei mogli pozostać przy swoich pierwotnych językach, a jako podstawowego języka wspólnego — zamiast angielskiego — używać swoich AI.

Ta lingwistyczna kwestia zilustrowała Artowi skomplikowanie tubylczej populacji, którego wcześniej nie dostrzegał. Wielu tubylców reprezentowało pokolenie yonsei: czwartą generację, a może nawet piątą, i z pewnością było dziećmi Marsa, natomiast inni, choć ich rówieśnicy, należeli do nisei i byli dziećmi niedawno przybyłych imigrantów, issei; zamierzali oni utrzymywać bliskie kontakty z ziemską kulturą, z której pochodzili, niestety, zwykle konserwatywną. Stąd nazywano ich właśnie „konserwatystami”, a ich przeciwników — potomków najdawniejszych osadników — „radykałami”. Podziały te tylko sporadycznie wiązały się z kwestiami etnicznymi lub narodowościowymi. Pewnej nocy Art rozmawiał z parą Marsjan. Kobieta była orędowniczką globalnego rządu, mężczyzna natomiast — anarchistą popierającym wszystkie propozycje dotyczące lokalnej autonomii. Art spytał ich o pochodzenie. Ojciec globalistki był pół-Japończykiem, w ćwierci — Irlandczykiem i w ćwierci — Tanzańczykiem; babka ze strony matki była Greczynką, rodzice dziadka — Kolumbijczykiem i Portugalką. Ojciec anarchisty był Nigeryjczykiem, matka natomiast pochodziła z Hawajów i miała mieszane pochodzenie: filipińsko-japońsko-polinezyjsko-portugalskie. Art popatrzył na swoich rozmówców: gdyby któreś z nich zapragnęło głosować w blokach etnicznych, jak można by ich sklasyfikować? Niemożliwe. Randolph miał przed sobą po prostu parę marsjańskich tubylców. Tych nisei, sansei, yonsei — niezależnie od pokolenia — ukształtowały w znacznej mierze ich marsjańskie doświadczenia: zostali zareoformowani, dokładnie tak, jak stale przepowiadała Hiroko. Niektórzy żenili się we własnym kręgu narodowym albo etnicznym, ale przeważająca większość nie dbała już o tego typu sprawy. Wyrażane przez nich polityczne opinie nie zależały od pochodzenia (no właśnie, zastanowił się Art, jakie byłoby stanowisko Greko-Kolumbijczyko-Australijczyka?), lecz odbijały ich własne doświadczenia, bardzo zresztą różnorodne: niektórzy dorastali w podziemiu, inni urodzili się w dużych miastach kontrolowanych przez ONZ, a do podziemia trafili wiele lat później albo dopiero w dniu wybuchu rewolucji. Te różnice miały na nich znacznie większy wpływ niż mniej lub bardziej przypadkowe miejsca zamieszkania ich przodków.

Podczas długich, trwających do późnych godzin nocnych, zakrapianych kavą przyjęć Art słuchał wyjaśniających mu tę kwestię tubylców i kiwał głową. Podczas trwania kongresu z każdym kolejnym przyjęciem ludziom poprawiały się nastroje, rosła bowiem nadzieja, że uda im się osiągnąć zamierzony cel. Nie brali zbyt poważnie dyskusji, które toczyli między sobą issei, byli zresztą przekonani, że i tak ostatecznie zwycięży ich punkt widzenia. Mars stanie się niezależny, rządzony przez Marsjan, a życzenia Ziemi nie będą się liczyć; uważali, że to drobiazg. Młodzi pracowali zatem w swoich komisjach, nie zwracając uwagi na filozoficzne spory przy „stole stołów”.

„Stare psy ciągle warczą” — głosił jeden z napisów na dużej tablicy informacyjnej. Wyraźnie wyrażał ogólną opinię tubylców. Praca w komitetach trwała.

Duża tablica informacyjna była całkiem dobrym wskaźnikiem nastrojów kongresu. Art czytał ją w taki sposób, w jaki czytał karteczki w „ciasteczkach szczęścia” i rzeczywiście pewnego dnia dostrzegł przesłanie: „Lubisz chińskie jedzenie”. Zwykle jednak informacje były bardziej polityczne, często na tablicę trafiały stwierdzenia wypowiedziane poprzedniego dnia na konferencji. „Żaden namiot nie jest wyspą”, „Jeśli cię nie stać na mieszkanie, wówczas możesz uznać prawo do głosowania za kiepski żart”, „Utrzymuj równą odległość, nie zmieniaj zbyt gwałtownie prędkości, na nic nie wpadaj”,,Ja salute non sipaga”. Potem pojawiły się kwestie, których nikt nie słyszał na konferencji: „Działaj z myślą o innych”, „«Czerwoni» mają zielone korzenie”, „Największy show na ziemi”, „Żadnych królów, żadnych prezydentów”, „Wielki Człowiek nienawidzi polityki”, „Jednakże… jesteśmy małymi czerwonymi ludzikami”.

Arta nie zaskakiwało już, gdy przychodzili do niego ludzie mówiący po arabsku, w hindi albo języku, którego nawet nie rozpoznawał. Patrzyli mu w oczy, podczas gdy ich AI przemawiało po angielsku z jakimś, niosącym w sobie ładunek politycznego sentymentu, akcentem — spikera BBC, mieszkańca Ameryki Środkowej albo urzędnika państwowego z New Delhi. To było zachęcające, naprawdę… Nie istnienie tłumaczącego AI — które stanowiło po prostu kolejne urządzenie dystansujące wobec siebie rozmówców (choć nie tak bardzo jak rozmowa wideofoniczna), nie pozwalając do końca na zwykłą „rozmowę twarzą w twarz” — lecz polityczny melanż, niemożliwość głosowania w blokach ani myślenia w kategoriach „normalnych” okręgów wyborczych.