Na kongresie zgromadzili się naprawdę niezwykli ludzie, jednak w miarę upływu czasu przyzwyczaili się do siebie i zaczęli rozumieć; z każdym dniem sytuacja wyglądała coraz lepiej. Kiedyś jednak, bardzo późno w nocy, Art zakończył długą rozmowę, podczas której AI na nadgarstku jego młodej rozmówczyni tłumaczyło na angielski za pomocą rymowanych dwuwierszy (nigdy nie dowiedział się, jakim językiem mówiła kobieta), i poszedł przez magazyn ku apartamentowi biurowemu. Wokół „stołu stołów” nadal trwała praca, mimo iż minęła już szczelina czasowa. Art przystanął, by przywitać się z przedstawicielami jednej z grup, a potem, nagle tracąc chęć i siły, by iść dalej, oparł się o boczną ścianę, na wpół obserwując, na wpół drzemiąc, kavajava szalała w jego ciele, walcząc z narastającym wyczerpaniem. W chwilę później powróciło poczucie zdziwienia. Miał wrażenie, że przeżywa coś w rodzaju wizji hipnotycznej. W narożnikach pojawiły się niezliczone, trzepoczące się cienie. Kształty, niczym pozbawione życia ciała: Artowi nagle wydało się, że tu, w magazynie, znaleźli się wszyscy zmarli i jeszcze nie narodzeni. Chcieli ujrzeć tę chwilę na własne oczy. Jak gdyby historia była gobelinem, a kongres warsztatem tkackim, w którym łączyły się wszystkie wątki: obecny moment ze swoją cudowną przeszłością; potencjał aktualnej chwili znajdował się tu, w atomach zebranych osób, w ich głosach. Patrząc wstecz, Art potrafił dostrzec całą przeszłość. Jeden długi gobelin spleciony ze zdarzeń. Kiedy jednak spojrzał przed siebie, w przyszłość, nie udało mu się zobaczyć niczego, mimo iż przypuszczalnie teraźniejszość rozwidlała się w eksplozji wątków potencjalności; mogło się zdarzyć wszystko. Dwa różne rodzaje nieuchwytnego ogromu, przemieszczające się razem z jednego miejsca w drugie, od przeszłości w przyszłość, w wielkim utkanym dywanie aktualności, teraźniejszości. Teraz mieli szansę, Marsjanie, wszyscy razem w teraźniejszości… a upiory niech patrzą, duchy z przeszłości i przyszłości… Nadchodził najbardziej odpowiedni moment, właśnie teraz mogli stworzyć coś mądrego, utkać „gobelin”, który przekażą wszystkim przyszłym generacjom.
Mogli zrobić wszystko, co chcieli. Z tego powodu mieli również niestety trudności z doprowadzeniem kongresu do końca. Zauważyli również, że nieskończone możliwości to coś wspaniałego, lecz tylko do czasu, aż trzeba wybierać spośród nich. A musieli wybrać dobrze, ponieważ tworzyli historię świata. Przyszłość miała się stać przeszłością i było coś rozczarowującego w tej przemianie, w „warsztacie”, w tej nagłej redukcji z nieskończoności w jedność, skurczeniu się od potencjalności w rzeczywistość; zmiany powodował upływ czasu. Potencjalność była zachwycająca, mogli przecież wybrać wszystkie najlepsze cechy z każdego dobrego rządu w całej historii świata, a następnie w magiczny sposób połączyć je we wspaniałą, nie znaną dotąd syntezę… albo też odrzucić je wszystkie i znaleźć nowy, własny sposób tworzenia wymarzonego sprawiedliwego rządu. Niestety, spisanie doczesnej, w dodatku problematycznej, konstytucji wiązało się nieuchronnie z uczuciem zawodu, toteż uczestnicy kongresu instynktownie odsuwali od siebie moment ukończenia prac.
Zdawali sobie oczywiście sprawę z tego, że byłoby dobrze, gdyby marsjańska delegacja wylądowała na Ziemi z ukończonym dokumentem, który mogłaby zaprezentować ONZ i mieszkańcom planety. Tym bardziej że nie istniał żaden powód, by odraczać moment zakończenia. Wręcz przeciwnie. Nawet nie chodziło o to, żeby zaprezentować się Ziemi jako zgrana społeczność ze świeżo powołanym rządem, po prostu — trzeba było wreszcie zacząć żyć normalnym, codziennym, porewolucyjnym życiem.
Nadia świetnie wiedziała o wszystkich tych niuansach, postanowiła więc dołożyć wszelkich starań, aby zakończyć kongres.
— Czas, aby zwieńczyć budowlę dachem — powiedziała pewnego ranka do Arta.
Od tej pory zaczęła działać niemal nieprzerwanie. Spotykała się z wszystkimi delegacjami i komisjami, nalegając, by przyspieszyli zakończenie prac nad tematem, którym się zajmowali, a potem zebrali się przy stole na ostateczne głosowanie. Dzięki nieugiętości i uporowi Nadii okazało się (z czego nie wszyscy wcześniej zdawali sobie sprawę), że bardzo wiele problemów rozwiązano w sposób satysfakcjonujący większość uczestniczących w kongresie delegacji. Ich przedstawiciele zgadzali się, że powstaje dokument, którego tezy można będzie wcielić w życie, a przynajmniej spróbować, i — co najważniejsze — dokonać pewnych niezbędnych zmian ustrojowych. Szczególnie zadowoleni wydawali się młodzi tubylcy. Byli dumni ze swej pracy i cieszyli się, że udało im się namówić pozostałych do zatwierdzenia układu lokalnych półautonomii, nawiązywał bowiem do systemu, zgodnie z którym większość z nich żyła w czasach rządów ZT ONZ.
Stanowili zdecydowaną większość i najwyraźniej nie przejmowali się działaniami, które podejmowali przeciwko ich ewentualnej władzy przedstawiciele mniejszości. Jackie i jej towarzysze bardzo starali się nie wyglądać na pokonanych, udawali więc na przykład, że nigdy nie walczyli o silnego prezydenta i centralny rząd. Twierdzili wręcz, że właśnie ich pomysłem było powołanie rady wykonawczej wybieranej przez parlament na modłę szwajcarską. Wiele osób zmieniało w taki sposób swoje poglądy.
— Tak, pamiętam — mawiał wówczas bardzo zadowolony Art — zastanawialiśmy się nad tą kwestią akurat tamtej nocy, kiedy nie położyliśmy się spać i czekaliśmy na wschód słońca. To był dobry pomysł. Wasz pomysł.
Nagle wszędzie wokół pojawiło się mnóstwo dobrych pomysłów i kongres powoli zaczął zmierzać do końca.
Ustalili, że globalny rząd będzie przypominać konfederację kierowaną przez radę wykonawczą złożoną z siedmiu członków powoływanych przez dwuizbowy parlament. Jedna część ciała ustawodawczego, nazwana „Dumą”, miała się składać z szerokiej grupy reprezentantów wybranych spośród marsjańskiej populacji; druga — senat — miała stanowić mniejszą grupę, złożoną z przedstawicieli osad: po jednej osobie z każdego miasta lub większej niż liczącej pięćset osób wioski. Parlament miał być raczej słaby — jego głównym zadaniem był wybór członków rady wykonawczej i pomoc w powoływaniu sędziów; większość ustawodawczych obowiązków miała pozostawać w gestii miast. „Część” sądownicza byłaby potężniejsza; w jej skład wchodziły nie tylko sądy kryminalne, lecz także swego rodzaju podwójny sąd najwyższy (jedna połowa to sąd konstytucyjny, druga — sąd ekologiczny), którego wszystkich członków wyszukiwano poprzez ogólnospołeczną loterię. Sąd ekologiczny miał rozstrzygać spory związane z terraformowaniem i innymi zmianami środowiska, podczas gdy sąd konstytucyjny sprawdzałby pod względem zgodności z konstytucją wszystkie inne kwestie, łącznie z kwestionowaniem decyzji miejskich.
W ramach sądu ekologicznego działałaby komisja ziemska, która miałaby za zadanie nadzorować zarządzanie gruntami (zgodnie z punktem trzecim porozumienia z Dorsa Brevia wszyscy Marsjanie byli zobowiązani do dbania o nie); prywatna własność jako taka nie istniałaby, dopuszczano jednakże rozmaite prawa własnościowe w postaci kontraktów dzierżawnych, których prawne podstawy miałaby stworzyć właśnie ta komisja. W ramach sądu konstytucyjnego działałaby komisja ekonomiczna, złożona częściowo z reprezentantów spółdzielczych gildii różnych zawodów i przemysłów. Komisja miała nadzorować przestrzeganie pewnej wersji podziemnej eko-ekonomii, czyli zarówno działalności przedsiębiorstw „niezyskownych”, koncentrujących się na sferze publicznej, jak i opodatkowanych firm „przynoszących zysk”, które miałyby ustalone w sposób prawny limity wielkościowe i należałyby do pracujących w nich osób.