Nadal opadali. Po pięciu dniach powierzchnia planety znacznie się przybliżyła, aż w końcu wypełniła cały widok. Powróciła grawitacja z poprzedniego miesiąca; powoli miażdżyła ich i ściskała. Podczas krótkiego okresu mikrograwitacji Nirgal zdążył zapomnieć o własnym ciężarze i teraz z trudem chwytał powietrze. Każdy wdech stanowił ogromny wysiłek. Stojąc przed oknem z rękoma zaciśniętymi na barierce, spojrzał przez chmury w dół na wspaniały błękit Karaibów i żywe zielenie Wenezueli. Odpływ Orinoko do morza wyglądał jak kleks w kolorze liści. Brzeg nieba składał się z wygiętych pasów bieli i turkusu, ponad którymi znajdowała się czarna przestrzeń. Wszystko błyszczało. Chmury niewiele się różniły od marsjańskich, były jedynie nieco gęstsze, bielsze, bardziej zbite. Być może dotkliwa grawitacja wywierała dodatkowe ciśnienie na siatkówkę Nirgala lub nerwy oczne, sprawiając, że kolory mocno napierały i pulsowały. Dźwięki również wydawały się głośniejsze.
Wraz z podróżnikami windą jechali dyplomaci z ONZ, doradcy Praxis i przedstawiciele mediów — wszyscy liczyli na rozmowę. Nirgal miał trudności z koncentracją i nie mógł się skupić na ich słowach. Uważał Ziemian za dziwnych. Znajdowali się pięćset kilometrów nad powierzchnią Ziemi i szybko spadali.
Ostatni dzień był długi. Nagle otoczyła ich atmosfera, a następnie kabel skierował wagonik w zielony kwadrat Trynidadu, do ogromnego kompleksu „gniazda” obok opuszczonego lotniska, którego pasy startowe wyglądały jak szare runy. Wagonik windy zsunął się w betonową budowlę. Zwalniał. Zatrzymywał się.
Nirgal oderwał ręce od barierki i ostrożnie ruszył za pozostałymi. Miał problemy z chodzeniem, ponieważ ze wszystkich stron przytłaczał go ciężar. Z trudem nadążał za resztą. Szli powoli lotniczym tunelem i nagle Nirgal stanął na podłodze ziemskiego budynku. Wnętrze „gniazda” przypominało tamto na Pavonis Mons, podobieństwo kończyło się jednak na wyglądzie, gdyż powietrze było tu słone, gęste, gorące i ciężkie; panował hałas. Nirgal zaczął przyspieszać, chcąc jak najszybciej wyjść na zewnątrz i wreszcie zobaczyć Ziemię. Ze wszystkich stron otaczały go tłumy, na szczęście przedstawiciele Praxis zrozumieli jego intencje i umożliwili mu przejście przez rosnące rzesze ludzi. Budynek wydawał się ogromny, niewykluczone, że można było skorzystać z metra… Wreszcie jednak dostrzegł drzwi oznaczone światełkiem. Lekko oszołomiony z wysiłku, wyszedł na dwór i natychmiast uderzyło go oślepiające światło. Czysta biel. Śmierdziało solą, rybami, liśćmi, smołą, odchodami i przyprawami: jak gdyby oranżeria się wściekła.
W końcu oczy Marsjanina przyzwyczaiły się. Niebo było błękitne, turkusowobłękitne, podobne środkowemu pasowi krawędzi widzianej z przestrzeni, ale jaśniejsze; bielsze ponad wzgórzami, magnezowe dokoła słońca. Czarne plamy przesuwały się w tę i z powrotem. Kabel wznosił się w niebo. Słońce okazało się zbyt jaskrawe i Nirgal musiał spuścić oczy. W oddali dostrzegł zielone wzgórza.
Potknął się, kiedy prowadzono go do otwartego samochodu — antycznego, małego, opływowego, z gumowymi oponami i z otwartym dachem. Pragnąc lepiej widzieć, stanął przy tylnym siedzeniu między Saxem i Mają. W blasku światła zobaczył setki ludzi, a może tysiące. Ubrani byli w zadziwiające stroje: neonowe jedwabie, róże, purpury, zielone błękity, barwy złota i akwamaryny, klejnoty, pióra, diademy…
— Karnawał — wyjaśnił Nirgalowi ktoś z przedniego siedzenia samochodu — ubieramy się w takie stroje podczas karnawału oraz w Dzień Odkrycia, kiedy na wyspę przybył Kolumb. Rocznicę tę świętowaliśmy zaledwie tydzień temu, więc przedłużyliśmy festyn także z okazji waszego przybycia.
— Którego dziś mamy? — spytał Sax.
— Dzień Nirgala! Jedenastego sierpnia.
Jechali powoli. Po obu stronach ulic stały wiwatujące tłumy. Przedstawiciele jednej grupy przebrali się za tutejszych tubylców przed przybyciem Europejczyków; krzyczeli dziko. Różowobiałe usta na brązowych twarzach. Ich głosy były bardzo muzyczne, wszyscy śpiewali. Akcent osób w samochodzie przypominał Nirgalowi mowę Kojota, a ludzie w tłumie nosili maski z jego podobizną — dziwaczna, jak gdyby rozłupana twarz Desmonda Hawkinsa wykrzywiona była w tak osobliwe gumowate miny, jakich nawet on sam nie byłby w stanie wymyślić. I słowa — dotąd Nirgalowi zdawało się, że na Marsie spotkał się już ze wszystkimi możliwymi zniekształceniami języka angielskiego, lecz tu trudno mu było nadążyć za tym, co mówili Trynidadczycy. Inny akcent, dykcja czy intonacja? Trudno powiedzieć.
Mocno się pocił i ciągle czuł gorąco.
Trzęsący się, powolny samochód dojechał wśród rzędów ludzi do krótkiego cypla, za którym leżała dzielnica portowa, obecnie zalana płytką wodą. Częściowo zanurzone budynki stały w łachach brudnej piany, kołyszącej się na niewidocznych skałach. Cała okolica zmieniła się teraz w basen, domy wyglądały jak gigantyczne, obnażone muszle (niektóre rozbite), woda wlewała się i wylewała z okien. Wśród budowli huśtały się wiosłowe łodzie; większe z nich przywiązano do świateł ulicznych i słupów linii wysokiego napięcia. Dalej, za budynkami, na tle rozświetlonego słońcem błękitu widać było przechylone żaglówki — nad każdą z łodzi, od dzioba do rufy, wznosiły się dwa lub trzy wyprężone żagle. Po prawej stronie rozpościerały się zielone wzgórza, zamykające dużą zatokę.
— Łodzie rybackie ciągle pływają po ulicach, ale duże statki używają boksytowych doków w dole przy Punkcie T. Widzisz, tam?
Wzgórza połyskiwały pięćdziesięcioma odcieniami zieleni. Palmy gniły na płyciznach, żółte liście smutno zwisały. Wyznaczały strefę pływów, ponad którą zewsząd wybuchała zieleń. Ulice i budynki wyglądały jak wykarczowane z roślinnego świata. Zieleń i biel miały intensywność dziecięcej wizji Nirgala; te dwa podstawowe kolory rozdzielały się tu, zawieszone w niebieskim jaju morza i nieba. Znajdowały się tuż ponad falami, a w dodatku horyzont był tak odległy! Niepodważalny dowód wielkości planety. Nic dziwnego, że tutejsi ludzie długo sądzili, że Ziemia jest płaska. Z białej wody przesuwającej się przez ulice stale docierało głośne „rrr”, tak hałaśliwe jak wiwaty tłumu.
W strasznym smrodzie doszedł z wiatrem zapach smoły.
— Wykopaliśmy całe Jezioro Smołowe przy La Brea. Ziemię wysłaliśmy morzem. Nie zostało nic z wyjątkiem czarnej dziury w ziemi i małego stawu, którego używamy lokalnie. Ten zapach pochodzi z nowej drogi nad wodą.
Niczym fatamorgana pojawiła się asfaltowa droga. Pot. Ludzie cisnący się na czarnych poboczach; wszyscy mieli czarne włosy. Jakaś młoda kobieta wspięła się na samochód, aby zawiesić Nirgalowi na szyi naszyjnik z kwiatów. Ich słodki zapach mieszał się z żądlącą słoną mgiełką. Perfumy i kadzidło, ścigane przez gorący roślinny wiatr, przesycony smołą i przyprawami. Perkusja, jakże znajoma w całym tym intensywnym hałasie. Grali tu marsjańską muzykę! Szczyty dachów w zalanej dzielnicy po lewej stronie wspierały teraz zrujnowane patia. Oranżeriowy smród stał się jeszcze dotkliwszy, wszystko gniło, powietrze było gorące, wilgotne i ciężkie; świat błyszczał w rozproszonym świetle. Pot spływał swobodnie po skórze Nirgala. Z zalanych dachów i z łodzi wiwatowali ludzie, pokryta kwiatami woda unosiła się i opadała na pianie. Czarne włosy połyskiwały jak chitynowe pancerzyki lub klejnoty. Kołyszący się drewniany dok zastawiony był zespołami muzycznymi; uszy zaatakowało wiele tonów naraz. Pod stopami widać było rybie łuski i płatki kwiatów, na wodzie pływały srebrne i czarne kropki. Rozrzucane kwiaty migały obok na wietrze, tworząc smugi o czystych barwach — żółte, różowe, czerwone. Kierowca samochodu odwrócił się i ignorując drogę, zaczął mówić: