Выбрать главу

— Słuchajcie tych dugla, oni grają muzykę deszczu, pogańską muzykę. Słuchajcie tego. To konkurs, najlepsze pięć zespołów w Port of Spain.

Przejechali przez starą dzielnicę, ewidentnie starożytną. Budynki wykonane były z małych kruchych cegieł; wieńczyły je skorodowane metalowe dachy albo nawet strzechy: wszystko było bardzo stare, maleńkie. Ludzie także byli maleńcy, o brązowej skórze.

— Krajobraz hinduski, czarne miasta. Trynidad i Tobago zmieszały ich ze sobą i tak powstali dugla.

Trawa pokrywała ziemię, wybuchała z każdej szczeliny w ścianach, dachach, okienkach, ze wszystkich miejsc, których nie pokryto ostatnio smołowanym asfaltem — wybuchowa fala zieleni, wylewająca się z każdej powierzchni świata. Gęste powietrze cuchnęło.

Potem wyjechali ze starej dzielnicy na szeroką, asfaltową aleję. Po obu stronach stały duże drzewa i wielkie marmurowe budynki.

— Te metanarodowe wysokościowce wyglądały na duże, kiedy je budowali, ale nic nie sięga tak wysoko jak kabel. — Kwaśna słodycz, słodki dym i wszystko płonące zielenią.

Nirgal zamknął oczy i usiłował opanować mdłości.

— Wszystko w porządku?

Owady furkotały, powietrze było tak gorące, że nie potrafił się domyślić temperatury, przekraczała bowiem jego osobistą skalę. Usiadł ciężko między Mają i Saxem.

Samochód zatrzymał się. Nirgal znowu wstał, z wysiłkiem, potem wysiadł. Miał kłopoty z chodzeniem; prawie upadł. Wszystko wokół niego kołysało się. Maja chwyciła go mocno pod ramię. Złapał się za skronie, oddychał przez usta.

— W porządku? — spytała ostro.

— Tak — odparł i próbował skinąć głową.

Znajdowali się w kompleksie nie dokończonych nowych budynków. Nie pomalowane drewno, beton, błoto pokryte zgniecionymi płatkami kwiatów. Wszędzie otaczali ich ludzie, prawie wszyscy w kostiumach karnawałowych. Uczucie wypalającego oczy słońca nie znikało. Nirgala zaprowadzono do drewnianego podium, które stało ponad tłumem szaleńczo wiwatujących ludzi.

Piękna czarnowłosa kobieta w zielonym, przepasanym białą szarfą, sari przedstawiła czworo Marsjan tłumowi. W silnym zachodnim wietrze wzgórza za nimi poruszały się niczym zielone płomienie; było chłodniej, osłabł także smród. Maja stała przed mikrofonami i kamerami. Wydawała się młodsza o wiele lat. Mówiła dosadnymi, oderwanymi zdaniami, na które publiczność żywo reagowała: wypowiedź i reakcja, wypowiedź i reakcja. Gwiazda mediów, którą obserwuje cały świat, cudownie charyzmatyczna, wypowiadająca frazy, przypominające Nirgalowi jej mowę w Burroughs w zwrotnym punkcie rewolucji, kiedy — w Parku Księżnej — bardzo opanowana koncentrowała się na tłumie. Teraz zachowywała się podobnie.

Michel i Sax nie zgodzili się przemówić, ale dali znak Nirgalowi, aby wszedł na podest, stawił czoło tłumowi i zielonym wzgórzom przybliżającym ludzi do słońca. Kiedy stał na estradzie, przez jakiś czas nie potrafił dosłyszeć własnych myśli. Szum wiwatów, tępy dźwięk w gęstszym powietrzu.

— Mars to zwierciadło — oznajmił do mikrofonu — w którym Ziemia dostrzega własną istotę. Przeprowadzka na Marsa była wyprawą oczyszczającą i pozostawiającą jedynie rzeczy najważniejsze. Na moją planetę zawieźliście ziemskie sprawy, takiż sposób myślenia i geny. Teraz my, Marsjanie, możemy wam pomóc nie tylko wysyłając rzadkie metale lub nowe genetyczne szczepy bakterii. Możemy też posłużyć jako lustro. Patrząc w nie, zrozumiecie lepiej samych siebie. Będziemy mapą dla waszej niewyobrażalnej wręcz wielkości. W ten sposób przyczynimy się do stworzenia wspaniałej cywilizacji. Jesteśmy bowiem ludźmi pierwotnymi reprezentującymi nieznaną kulturę.

Rozległy się głośne wiwaty.

— Tak właśnie myślimy. Długa ewolucja wiodła przez stulecia ku sprawiedliwości i pokojowemu współistnieniu. Im więcej wiedzą ludzie, tym lepiej rozumieją swą zależność od siebie nawzajem i od własnego świata. Na Marsie wiemy, że najlepszym sposobem wyrażenia tej wzajemnej zależności jest życie w celu dawania innym, życie w kulturze współczucia. Każdy człowiek jest wolny i równy wobec pozostałych, wspólnie pracujemy dla dobra wszystkich. Praca ta czyni nas wolnymi. Nie warto uznawać żadnej hierarchii, z wyjątkiem tej jednej: im więcej dajemy, tym wspanialsi się stajemy. Teraz, w środku wielkiej powodzi, dostrzegamy, że — z jej powodu — rozkwita kultura współczucia, jak wyłania się od razu na obu światach.

Nirgal siedział otoczony hałasem. Potem mowy zmieniły się w swego rodzaju publiczną konferencję prasową — Marsjanie odpowiadali na pytania zadawane przez piękną kobietę w zielonym sari. Nirgal także pytał — o nowe osiedle budynków, na którym się znajdowali, i o sytuację panującą na wyspie. Odpowiedziom kobiety towarzyszyły aprobujące komentarze oraz śmiech życzliwego tłumu, który wypatrywał zza ściany reporterów i kamer. Kobieta okazała się premierem Trynidadu i Tobago. Wyjaśniła, że przez większą część ubiegłego stulecia ich mały dwuwysepkowy świat został zdominowany przez metanarodowy Armscor i dopiero podczas powodzi narodowi udało się zerwać ten układ „oraz wszelkie kolonialne więzi”. Ależ mocno tłum wiwatował! I ten jej uśmiech, ileż w nim było oddania własnej społeczności. Nirgal widział, że zadziwiająco piękna pani premier była duglą.

Wyjaśniła, że otaczające ich osiedle należy do dziesiątków bardzo potrzebnych kompleksów szpitalnych, które mieszkańcy zbudowali na obu wyspach od czasu powodzi; stworzyli centra ratunkowe, które pomagały ofiarom powodzi, zapewniając wszystkim mieszkania, pracę i opiekę lekarską, wraz z kuracją przedłużającą życie.

— Wszyscy ją otrzymują? — spytał Nirgal.

— Tak.

— To dobrze! — rzucił, zaskoczony. Wcześniej słyszał, że na Ziemi taka sytuacja należy do rzadkości.

— Tak uważasz — powiedziała pani premier. — A ludzie mówią, że stwarza ona wszelkiego rodzaju problemy.

— Rzeczywiście. Sądzę jednak, że i tak powinniśmy to robić. Dać wszystkim kurację, a potem zastanowić się, co robić dalej.

Minęła minuta lub dwie, zanim można było usłyszeć cokolwiek poza wiwatami tłumu. Premier próbowała uspokoić swoich współobywateli, gdy nagle zza jej pleców, z grupy wyszedł jakiś niski mężczyzna ubrany w elegancki brązowy garnitur, podszedł do mikrofonu i zaczął przemawiać. Każde jego zdanie wywoływało wrzawę wiwatów.

— Ten Marsjanin Nirgal jest synem Trynidadu! Jego ojciec, Desmond Hawkins, słynny Pasażer Na Gapę, marsjański Kojot, pochodzi z Port of Spain. Mieszka tu ciągle wiele osób z nim spokrewnionych! Armscor kupił towarzystwo naftowe, próbował też wykupić całą wyspę, jednak wybrali sobie do swoich eksperymentów niewłaściwy kraj! Twój Kojot, maestro Nirgalu, nie otrzymał swego ducha z powietrza, dostał go stąd, z T i T! Wędrował po Marsie, nauczając wszystkich drogi trynidadzko-tobagijskiej ścieżki życiowej, toteż wszyscy na waszej planecie są dugla. Zrozumieli nasz sposób życia i zarazili nim całego Marsa! Teraz Mars jest jednym wielkim i wspaniałym Trynidadem i Tobago!

Tłum zaczął falować, a Nirgal mimowolnie podszedł do mężczyzny i uściskał go z uśmiechem. Potem znalazł schody i zszedł do tłumu, który natychmiast stłoczył się dokoła niego. Mieszanina rozmaitych zapachów. Zbyt głośno, aby myśleć. Nirgal dotykał zebranych, ściskał im ręce. Ludzie dotykali go. Ach, te ich spojrzenia! Wszyscy byli od niego niżsi i śmiali się z tego; każda twarz reprezentowała cały odrębny świat. Przed oczyma migały Nirgalowi czarne kropki, po czym niebo bardzo szybko pociemniało. Rozejrzał się wokół, zaskoczony — wał chmur wisiał ponad mrocznym pasem na zachodzie, grafitowe ostrze odcięło słońce, później wał chmur zaczął się przetaczać nad wyspą. Ludzie rozproszyli się, chroniąc pod drzewami, werandami albo dużymi cynowymi zadaszeniami na przystankach autobusowych. Maja, Sax i Michel zniknęli gdzieś w tłumie. Podstawy chmur były ciemnoszare, reszta przybrała kształt solidnych jak skała białych odmętów, które bez przerwy się przesuwały. Mocno uderzył zimny wiatr, potem na błocie zaczęły błyskać duże krople deszczu. Czworo Marsjan wepchnięto pod dach otwartego pawilonu, gdzie przygotowano dla nich miejsce.