W końcu Nirgal przystał na ten warunek, naciągnął kaptur i powędrował w dół lodowymi schodkami. Zejście nie było przyjemne, lecz w końcu znalazł się na równiejszym obszarze Jungfraufirn. Otaczające tę śnieżną dolinę pasma biegły na południe z Jungfrau i Mönch, potem po kilku wysokich kilometrach opadały gwałtownie na Concordiaplatz. Ze szlaku skała pasma wydawała się czarna, ale może powodował tę barwę kontrast z bielą śniegu. Tu i tam na śniegu widać było plamy bladego różu — glony. Życie krzewiło się więc nawet tutaj. Przez większą część drogi obszar stanowił mieszaninę czystych barw: bieli i czerni, nad nimi wisiała kopuła nieba w kolorze żelazawego błękitu. Nirgalowi towarzyszył zimny wiatr wpadający do kanionu z Concordiaplatz. Marsjanin chciał zejść na płaskowyż i rozejrzeć się, nie wiedział jednakże, czy zdoła wrócić do wieczora. Bardzo trudno było mu ocenić, w jakiej odległości od niego znajdują się widoczne twory skalne; równie dobrze mogły leżeć o wiele dalej, niż sądził. Wiedział jednakże, że może iść w jedną stronę tak długo, aż słońce znajdzie się w pół drogi do zachodniego horyzontu, a potem wrócić, toteż wędrował szybko po firnie w dół wzgórza oświetlonego blaskiem słońca. Czuł się tak, jak gdyby niósł w sobie drugą osobę, słyszał też dwóch członków eskorty, którzy wlekli się za nim w odległości jakichś dwustu metrów.
Przez długi czas po prostu szedł. Droga nie była trudna. Pod brązowymi butami chrzęściła mu ziarnista, lodowa powierzchnia. Mimo chłodnego wiatru słońce lekko topiło wierzchnią warstwę. Powierzchnia była zbyt jaskrawa, aby Nirgal dokładnie dostrzegał drogę, nawet w okularach przeciwsłonecznych; gdy szedł, drobinki lodu podskakiwały, połyskując czernią.
Pasma po obu stronach zaczęły opadać, gdy dotarł do Concordiaplatz. Spojrzał w górę i dostrzegł lodowce prowadzące do innych wysoko położonych kanionów, jak gdyby w górę lodowych palców wycelowanej w słońce dłoni, której „nadgarstek” zbiegał na południe: był to Grosser Aletschgletscher. Nirgal stał w środku otwartej ku słońcu „białej dłoni”, obok linii rumoszu. Tu lód był dziobaty, chropowaty i miał niebieskawy odcień.
Wiatr smagał Nirgala i przeszywał. Obrócił się powoli wokół własnej osi niczym mała planeta albo dziecięcy bąk, który właśnie ma się przewrócić, i próbował znaleźć siły, aby stawić czoło wichurze. Otaczający go krajobraz był duży, jasny, wietrzny i rozległy. Masa bieli wydawała się miażdżąco ciężka, a w dodatku za nią rozciągała się ciemność przywodząca na myśl mrok kosmicznej próżni. Nirgal zdjął okulary przeciwsłoneczne, pragnął bowiem zobaczyć, jak naprawdę wygląda okolica przed nim, lecz blask był tak nagły i gwałtowny, że młody Marsjanin musiał zamknąć oczy, a potem ukryć twarz w zgięciu ramienia; mimo zamkniętych oczu widział pulsujące, bezgłośne, wielkie, białe pręgi i nawet powidok sprawiał mu ból swą oślepiającą intensywnością.
— Och! — krzyknął i roześmiał się, zdecydowany spróbować jeszcze raz, natychmiast gdy powidoki się zmniejszą, ale zanim jego źrenice ponownie się rozszerzą. Tak zrobił, lecz druga próba była równie bolesna jak pierwsza. Jak śmiesz próbować patrzeć na mnie takiego, jakim jestem!, krzyczał milcząco świat. — Mój Boże — powiedział Nirgal, po czym dodał z uczuciem: — Hej, Ka.
Założył z powrotem okulary na zamknięte oczy i spojrzał poprzez podskakujące powidoki: pierwotny krajobraz lodu i skały stopniowo wysuwał się spod pulsujących pręg czerni; biel i neonowa zieleń wróciły. Biel i zieleń. Więc to jest biel. Pusty świat nieożywionego kosmosu. To miejsce było równie znaczące jak pierwotny krajobraz marsjański. Świat podobnie duży jak na Marsie, tak, a nawet większy ze względu na odległe horyzonty i miażdżącą grawitację. Był też bardziej stromy, bielszy i bardziej wietrzny — hej Ka, wiatr przeszył straszliwym zimnem futrzaną kurtkę Nirgala — o wiele wietrzniejszy, nawet chłodniejszy. Ach, Boże, Nirgal miał wrażenie, że wiatr przebija mu serce i nagle uświadomił sobie, że Ziemia jest tak ogromna, iż wśród rozmaitości swych krain posiada również regiony bardziej marsjańskie niż sam Mars. Jest wielka i wspaniała, może nawet wspanialsza niż Mars!
Obserwacja ta wstrząsnęła Nirgalem. Stał bez ruchu i patrzył, usiłując się uspokoić. Wiatr zamarł na moment. Świat potrafił być również nieruchomy. Żadnego ruchu, żadnego dźwięku.
Nirgal zaczął się wsłuchiwać, szukając dźwięków, niczego jednak nie usłyszał, miał więc wrażenie, że cisza staje się coraz bardziej namacalna. Ów niemy świat nie przypominał niczego, co Nirgal wcześniej widział. Zastanowił się nad tą myślą: na Marsie zawsze przebywał w namiotach lub — jeśli wychodził na zewnątrz — w skafandrze: zawsze więc towarzyszyła mu jakaś aparatura, z wyjątkiem rzadkich spacerów po powierzchni, które odbywał w ostatnich latach. Zawsze jednak słyszał wiatr albo szum maszynerii. A może po prostu nigdy nie wsłuchał się w taką ciszę. Teraz ogarnęło go tylko wielkie milczenie, milczenie samego wszechświata. Wiedział, że wcześniej nie potrafiłby sobie tego wyobrazić nawet we śnie.
Nagle ponownie zaczął słyszeć dźwięki. Przepływ krwi w uszach. Własny oddech w nosie. Cichy furkot własnych myśli — miał wrażenie, że wydają jakieś dźwięki. Tym razem były to odgłosy jego własnego systemu wspomagania życia, jego ciała z organicznymi pompami, wentylatorami i generatorami. Mechanizmy znajdowały się wewnątrz niego i hałasowały. Tyle że teraz Nirgal nie słyszał niczego innego, znajdował się w wielkiej ciszy, toteż mógł naprawdę dobrze wsłuchać się w siebie, jak gdyby był sam na świecie, swobodne ciało stojące na jego Matce-Ziemi, wolny człowiek na tle skał i lodu, od których wszystko się zaczęło. Matka Ziemia… Nirgal pomyślał o Hiroko i tym razem wspomnieniu nie towarzyszył rozdzierający żal, który poczuł na Trynidadzie. Kiedy wrócę na Marsa, mógłbym tak żyć. Mógłby wychodzić w to milczenie jako wolna istota, żyć na zewnątrz w wietrze, w czymś podobnym owej czystej, ogromnej, pozbawionej życia bieli, na tle czegoś przypominającego tę ciemnoniebieską kopułę nad głową. Niebieskawa para oddechu jego własnego życia… Tlen — kolor życia. W górze błękit, błękit górujący nad bielą. Jakiś znak. Znowu biel i zieleń, tyle że tu zieleń zmieniała się w błękit.
I cienie. Wśród bladych, wiszących w powietrzu powidoków z zachodu nadchodziły długie cienie. Nirgal daleko odszedł od Jungfraujoch, znajdował się też o wiele niżej. Odwrócił się i zaczął iść w górę, do Jung-fraufirn. W oddali, w górze szlaku, dwaj członkowie eskorty Nirgala kiwali mu głowami i sami zawracali, aby się wspiąć na wzgórze; szli szybko.
Zakrył ich nagle cień leżącego na zachodzie pasma. Było późno. Słońce zniknęło już na dobre, wiatr wirował ponad plecami Nirgala, popychając go naprzód. Było dość zimno, ulubiona temperatura Marsjanina, otaczało go też ulubione, rzadkie powietrze; czuł przyjemny dotyk jego dodatkowej gęstości. Przezwyciężając własny ogromny ciężar, zaczął iść z powrotem, w górę, po ubitym, nieco nierównym śniegu. Pochylał się i czuł, jak mięśnie ud reagują na polecenia mózgu, zmuszał je do starego rytmu lung-gom-pa; płuca pompowały mocno, podobnie serce — w ten sposób radził sobie ze swą „ziemską”, dodatkową wagą. Był silnym młodym człowiekiem, a region, w którym się znajdował, przypominał miniaturę marsjańskich terenów wyżynnych. Chrzęszcząc na firnie, Nirgal wspinał się i z każdą minutą czuł się silniejszy i bardziej ożywiony, choć jednocześnie również nieco wystraszony, może nawet przerażony… Myślał, jak zadziwiającą planetą jest Ziemia, skoro znajduje się na niej równocześnie tak wiele bieli i tak wiele zieleni i skoro jej orbita jest tak wyjątkowo usytuowana, że na poziomie morza wybucha zieleń, a przy trzech tysiącach metrów pokrywa ją całkowicie biel — strefa życia naturalnego miała wysokość właśnie mniej więcej trzech kilometrów. Ziemia toczyła się, tkwiąc w samym środku cienkiej powietrznej biosfery — te kilka tysięcy metrów z orbity szerokiej na sto pięćdziesiąt milionów kilometrów! To był szczęśliwy traf, po prostu nie do uwierzenia.