Выбрать главу

Nirgala z wysiłku zaczęła swędzieć skóra. Całe ciało miał ciepłe, nawet palce u nóg. Zaczynał się pocić. Zimne powietrze rozkosznie orzeźwiało, czuł, że w tym tempie potrafiłby iść godzinami; nie mógł sobie niestety pozwolić na tak długi spacer, bowiem tuż przed i trochę ponad nim leżała już śnieżna klatka schodowa z poręczami w postaci połączonych sznurami stojaków. Przewodnicy szli sporo przed nim, spiesząc do ostatniego zbocza. Nirgal wiedział, że wkrótce znajdzie się wraz z nimi na małej stacji kolejowo-kosmicznej. Ach, ci Szwajcarzy, jakie rzeczy potrafili budować! A wszystko po to, aby można było w ciągu jednego dnia odbyć wycieczkę ze stolicy kraju na zdumiewający Concordiaplatz! Nic dziwnego, że mieli tak przyjazny stosunek do Marsa — ich kraj był w gruncie rzeczy najbardziej podobny do rodzimej planety Nirgala, a mieszkańcy tej krainy o rzadkim, zimnym powietrzu byli prawdziwymi budowniczymi, prawdziwymi terraformerami.

Nirgal również miał dla nich wiele sympatii. Doszedł do tarasu, a potem na stację, gdzie pod wpływem ciepła jego ubranie od razu zaczęło parować. Kiedy podszedł do grupy eskortującej i innych pasażerów czekających obok na mały pociąg, miał tak niezwykły wyraz twarzy, a przy tym dotarł tak wysoko, że przedstawiciele eskorty natychmiast przestali niecierpliwie marszczyć brwi (Nirgal zrozumiał, że powoli zaczynali się niepokoić). Mężczyźni popatrzyli po sobie, a następnie się roześmiali, potrząsając głowami, jak gdyby jedni drugim chcieli powiedzieć: „Co z nim zrobić?” Mogli się tylko uśmiechać i czekać. Wszyscy oni byli przecież kiedyś młodzi i jakiegoś słonecznego letniego dnia też po raz pierwszy zwiedzali wysokie Alpy; czuli wtedy ten sam entuzjazm. Kolejno więc uściskali dłoń Nirgalowi, wzięli go w objęcia, a potem zaprowadzili do kolejki, która za chwilę ruszyła… Niedobrze, gdy pociąg musi na ciebie czekać… Podczas drogi dostrzegli, że Nirgal ma gorące ręce i twarz, spytali go więc, dokąd doszedł, a następnie wyjaśnili mu, jak wiele kilometrów przeszedł i na jakiej wysokości się znalazł. Dali mu łyka schnappsa z płaskiej flaszki. Kiedy pociąg przejeżdżał przez mały, boczny tunel, który wybiegał na północną płaszczyznę Eigeru, opowiedzieli swemu marsjańskiemu przyjacielowi historię nieudanej próby schwytania skazanych nazistowskich alpinistów. Byli podekscytowani i poruszeni, że ich opowieść zrobiła na Marsjaninie spore wrażenie. W końcu rozsiedli się w oświetlonych przedziałach pociągu, który z piskiem posuwał się w dół w surowym granitowym tunelu.

Nirgal stał na końcu jednego wagonu i przyglądał się powstałemu dzięki zastosowaniu dynamitu tunelowi, którego boczne ściany migały po obu stronach. Potem, gdy wyjechali z powrotem na gasnące światło słoneczne, podniósł oczy na majaczącą w górze ścianę Eigeru.

Nagle obok Nirgala zatrzymał się jakiś pasażer przechodzący do następnego wagonu i zapatrzył się przed siebie.

— Muszę ci powiedzieć, że zadziwia mnie twój widok tutaj. — Mówił z osobliwym brytyjskim akcentem. — Właśnie w ubiegłym tygodniu wpadłem na twoją matkę — dodał.

Zmieszany Nirgal spytał:

— Moją matkę?

— Tak, Hiroko Ai. Zgadza się, prawda? Była w Anglii, pracowała z ludźmi przy ujściu Tamizy. Widziałem ją, jadąc tutaj. Zupełny przypadek, tak jak nieoczekiwanie wpadłem na ciebie. Podejrzewam, że teraz w każdej chwili mogę zacząć widywać małe czerwone ludziki.

Roześmiał się na tę myśl, potem ruszył dalej.

— Hej! — zawołał Nirgal. — Proszę poczekać!

Mężczyzna zatrzymał się.

— Nie, nie — rzucił przez ramię — nie chciałem się wtrącać… Zresztą, tylko tyle wiem. Będziesz musiał sam jej poszukać… Może w Sheerness…

W chwilę później pociąg ze zgrzytem zatrzymał się na stacji przy Klein Scheidegg i mężczyzna wyskoczył z otwartych drzwi w następnym wagonie, a gdy Nirgal chciał za nim podążyć, przeszkodzili jacyś ludzie. Wówczas przedstawiciele eskorty podeszli i wyjaśnili mu, że jeśli chce dotrzeć do domu jeszcze tej nocy, muszą jechać tym pociągiem dalej, do Grindelwaldu. Nirgal nie potrafił im się przeciwstawić. Jednakże, wypatrując przez okno podczas jazdy ze stacji, dostrzegł Brytyjczyka, z którym rozmawiał. Mężczyzna energicznie schodził szlakiem do mrocznej doliny.

Nirgal wylądował na dużym lotnisku w południowej Anglii, skąd zawieziono go na północny wschód, do miasta, które eskorta nazywała Faversham. Dalej drogi i mosty były zalane. Postanowił przyjechać bez zapowiedzi. Przydzielono mu dla ochrony grupę policyjną, która bardziej przypominała jednostki bezpieczeństwa ZT ONZ na Marsie niż szwajcarską eskortę: ośmiu mężczyzn i dwie kobiety, milczący, obserwujący, skupieni. Kiedy usłyszeli, po co Nirgal przybywa do Anglii, chcieli sami poszukać Hiroko, wysyłając ludzi, aby o nią rozpylali. Marsjanin nalegał jednakże na samotne, ciche poszukiwania, wiedział bowiem, że wszelkie zamieszanie wokół sprawy natychmiast skłoniłoby matkę do ukrycia się. W końcu zdołał przekonać członków eskorty.

Zajechali szarym świtem na nowo powstałe wśród budynków nabrzeże: w niektórych miejscach, między rozmokłymi ścianami, leżały stosy worków z piaskiem, w innych widać było jedynie mokre nawierzchnie ulic, „uciekające” przed ciemną wodą, która rozprzestrzeniała się przed Nirgalem aż po horyzont. Tu i tam rzucono w błoto i kałuże deski.

Dalej, po drugiej stronie jednej linii worków z piaskiem, nie było już budynków, tylko brunatna woda i łodzie wiosłowe przywiązane do kraty pokrywającej okno, na wpół zalane brudną pianą. Nirgal podążył za jednym z przedstawicieli eskorty do dużej łodzi, gdzie przywitał go jakiś żylasty mężczyzna o rumianej twarzy i w brudnej czapce nasuniętej nisko na czoło. Był to chyba ktoś z morskiej policji. Słabo potrząsnął ręką Nirgala. Potem ruszyli; wiosła zanurzyły się w mętną wodę. Za ich łodzią płynęły kolejne trzy, w których znajdowali się pozostali „opiekunowie” Nirgala; wszyscy wyglądali na zmartwionych. Wioślarz odezwał się i Nirgal musiał poprosić go o powtórzenie. Pomyślał, że mężczyzna ma tylko pół języka.

— Czy to cockney, wasz dialekt?

— Cockney.

Mężczyzna roześmiał się.

Nirgal także się roześmiał, wzruszył ramionami. Słowo to zapamiętał z jakiejś książki i właściwie nie znał jego znaczenia. Słyszał wcześniej tysiąc różnych odmian języka angielskiego, tej jednak nie potrafił zrozumieć. Mężczyzna powtórzył wolniej, ale jego wysiłek na nic się nie zdał. Chyba opisywał okolicę, którą mijali, wskazując za siebie; budynki były zalane niemal aż po dachy.

— Bernikle — powiedział wiele razy, wskazując na końce wiosła.

Dotarli do ruchomego doku przywiązanego do na wpół zatopionego znaku drogowego z napisem: „OARE”. Do doku przycumowano szereg większych łodzi; niektóre kołysały się w pobliżu, na liniach kotwicznych. Policjant kazał podpłynąć do jednej z nich, po czym wskazał metalową drabinę przyspawaną do pordzewiałej burty.

— Wsiadaj.

Nirgal wskoczył do łodzi. Na pokładzie stał mężczyzna tak niski, że musiał wyciągnąć rękę w górę, by uścisnąć mu dłoń. Uścisk był bardzo mocny.