Starzec wypuszcza z ręki nadgarstek młodzieńca. Osuwa się, na wpół śpi, ciągle mamrocząc:
— Pytałeś: „Dlaczego, Sax, dlaczego?”
Gdyby nie wiał mistral, Michel zacząłby krzyczeć, ponieważ nic nie wyglądało tak samo, nic! Wysiadł w Marsylii na stacji kolejowej, która nie istniała, kiedy opuszczał Ziemię, obok nowego małego miasteczka, którego również wtedy jeszcze nie było. Budynki skonstruowano zgodnie z normami specyficznej strzelistej architektury Gaudiego. Równocześnie miały w sobie coś z bogdanowistycznej kolistości, toteż Michelowi przypomniało się Chiristianopolis czy też Hiranyagarba, któreś z nich. Jednak, generalnie, miasto wyglądało straszliwie obco. Powierzchnia była dziwnie spłaszczona, zielona, pozbawiona charakterystycznego dla Prowansji je ne sais ąuoi. Michel wracał po stu dwóch latach.
Na szczęście nad tym nieznajomym krajobrazem wiał mistral, pędząc w dół z Masywu Centralnego — zimny, suchy, stęchły i jakby elektryczny, migający negatywnymi jonami albo czymś innym, co dawało mu to swojskie katabatyczne ożywienie. Mistral! Tak, to była Prowansja.
Tutejsi pracownicy Praxis mówili po francusku, lecz Michel ledwie potrafił ich zrozumieć. Musiał się intensywnie wsłuchiwać, mając nadzieję, że przypomni sobie ojczystą mowę, że franglaisation i frarabisation (o których słyszał) nie zmieniły zbytnio jego rodzimego języka. „Zachwaszczenie” francuszczyzny szokowało Michela, który uważał, że Akademia Francuska powinna była zamrozić język w stanie siedemnastowiecznym. Jakaś młoda kobieta przewodząca doradcom Praxis mówiła właśnie, że mogliby zorganizować przejażdżkę po okolicy i obejrzeć region: między innymi zjechać nad nowe wybrzeże.
— Dobrze — zgodził się Michel.
Już rozumiał ich trochę lepiej. Może problem stanowił jedynie prowansalski akcent, którego już nie pamiętał. Michel podążył za pozostałymi przez koncentryczne kręgi budynków, potem wyszedł na parking podobny do wszystkich innych parkingów. Młoda doradczyni pomogła mu wejść na siedzenie pasażera w małym samochodzie, potem usiadła obok, za kierownicą. Na imię miała Sylvie; była niewysoka, atrakcyjna, elegancka, przyjemnie pachniała i tylko jej dziwaczny francuski stale zaskakiwał Michela. Uruchomiła samochód i wywiozła ich z lotniska. Później pędzili hałaśliwie czarną drogą wśród płaskiego krajobrazu zielonego dzięki trawie i drzewom. W oddali Michel dostrzegł wzgórza. Ależ były małe! A horyzont znajdował się tu tak daleko!
Sylvie pojechała na najbliższe wybrzeże. Z punktu widokowego na szczycie wzgórza widać było sporą część Morza Śródziemnego, które tego dnia połyskiwało w słońcu brązem i szarością.
Po kilku minutach milczącej obserwacji przewodniczka Duvala ruszyła dalej. Jechała w głąb lądu, znowu po płaskim terenie. Potem zatrzymali się przy grobli i przyjrzeli — jak powiedziała Sylvie — regionowi Camargue, którego Michel nie rozpoznał. Delta Rodanu przypominała kiedyś szeroki, trójkątny wachlarz rozciągający się na wielu tysiącach hektarów, wypełniony słonymi błotami i trawą; teraz deltę zalało morze. Woda stała się brązowa, widać było w niej budynki, a przez jej środek przesuwała się niebieskawa linia Rodanu.
— Arles — powiedziała Sylvie.
Miasto znajdowało się w górze, na szczycie wachlarza i znowu funkcjonowało jako port morski. Ciągle jednak trzeba było umacniać kanał. Sylvie wyjaśniła z osobliwą dumą, że całą ziemię w delcie na południe od Arles — od Martiques na wschodzie do Aigue-Mortes na zachodzie — pokrywa woda. Życie w Aigue-Mortes zupełnie zamarło, odkąd zostały zatopione jego przemysłowe budynki. Sylvie wyjaśniła, że ocalałe urządzenia portowe przewieziono do Arles albo do Marsylii. Ludzie pracowali tu ciężko, aby zabezpieczyć drogi nawigacyjne dla statków. Zarówno w Catnargue, jak i w Plaine de la Crau, położonym dalej na wschodzie, wystawało z wody mnóstwo wszelkiego rodzaju budowli; wiele z nich było zupełnie zalanych. Woda zmieniła się w mętny muł, toteż nie sposób było dojrzeć dno.
— Zobacz, tam jest stacja kolejowa… Widać główny budynek, ale przybudówki już nie. O, a tu jeden z obwałowanych kanałów. Groble są teraz gorsze niż rafy. Widzisz linię szarej wody? Groble ciągle pękają, przerywa je prąd Rodanu.
— Szczęście, że fale nie są duże — zauważył Michel.
— To prawda. Wtedy dotarcie do Arles byłoby dla statków zbyt niebezpieczne.
W Morzu Śródziemnym fale były niewielkie, toteż kutry i przybrzeżne statki towarowe wypływały codziennie. Ludzie starali się zabezpieczyć główny kanał Rodanu przez nową lagunę oraz przywrócić dla ruchu kanały po obu stronach — wówczas wracające na północ łodzie mogłyby omijać główny ciek Rodanu. Sylvie wskazała osobliwości powierzchni, których Michel nie zauważył, i opowiedziała mu o nagłych przesuwach kanału Rodanu, o niebezpiecznych mieliznach, luźnych pławach, rozdartych kadłubach, nocnych akcjach ratunkowych, wyciekach ropy, błędach nowych latarni ustawionych dla nieuważnych, a nawet o zwykłych aktach piractwa, do których dochodziło na pełnym morzu. Życie w nowym ujściu Rodanu było bardzo ekscytujące.
Po pewnym czasie Sylvie zawróciła i zawiozła ich na południowy wschód; dotarli do wybrzeża, to znaczy do prawdziwego wybrzeża, między Marsylią i Cassis. Ta nadmorska część — podobnie jak leżące dalej na wschodzie Lazurowe Wybrzeże — składała się obecnie z pasma stromych wzgórz opadających nagle do morza. Wzgórza nadal znajdowały się dość wysoko ponad wodą, toteż w pierwszej chwili Michel pomyślał, że ten odcinek wybrzeża zmienił się znacznie mniej niż zatopiony region Camargue. Zmienił jednak opinię po kilku minutach milczącej obserwacji. Camargue zawsze było deltą i ciągle nią pozostawało, a więc nie zaszły tam istotne zmiany. Tutaj natomiast…
— Zupełnie zniknęły plaże!
— Tak.
Można się było spodziewać. Plaże stanowiły istotę tego wybrzeża, co roku długo trwało na nich ciepłe lato, cisnęły się setki opalonych, niemal nagich wyznawców słońca, pływaków, żaglówek. Karnawałowe kolory… No i te długie, ciepłe, wspaniałe noce! Wszystko to teraz zniknęło.
— Nigdy już nie wrócą.
Sylvie pokiwała głową.
— Wszędzie jest tak samo — zauważyła trzeźwo.
Michel spojrzał na wschód: aż do odległego horyzontu wzgórza opadały w brązowawe morze. Miał wrażenie, że widzi obszar aż do Cap Sicie. Dalej znajdowały się wszystkie wspaniałe kurorty: St. Tropez, Cannes, Antibes, Nicea, jego własne małe Villefranchesurmer i inne modne plażowe kurorty, większe i mniejsze… Wszystkie były zatopione tak jak tutejsze tereny… Brąz morskiego błota chlupoczącego przy obrzeżu jasno-brązowej skały, martwe żółte drzewa, plażowe dróżki opadające w brudnobiałe przybrzeżne fale, które z kolei wpływały na ulice opuszczonych miast.
Zielone drzewa na nowym widnokręgu, ponad białawą skałą. Michel nie pamiętał bieli tej skały. Roślinność niska i brzydka; Sylvie opowiadała, że ludzie wycinali drzewa na ogniska, Michel jednak niemal jej nie słuchał; patrzył w dół, na zatopione plaże, i próbował sobie przypomnieć ich piaszczyste, gorące, erotyczne piękno. Zniknęło. Gdy tak obserwował brudne przybrzeżne fale, zdał sobie sprawę, że nie pamięta zbyt dobrze tych plaż ani dni na nich spędzonych, wielu leniwych dni, które teraz zamazały mu się w pamięci niczym twarz nieżyjącego przyjaciela. Po prostu nie mógł ich sobie przypomnieć.